Frank skończył w styczniu trzydzieści siedem lat i formalnie był w dalszym ciągu żonaty, choć rozmawiali już z Christiną o rozwodzie. Surowość mieszkania kontrastowała z wystrojem ich wspólnego domu w Darien w stanie Connecticut, pełnego kolonialnych mebli, haftowanych poduszek i porcelanowych piesków. Frank miał wrażenie, że Christiną również głowę ma zapełnioną taką masą bibelotów i dupereli, że nie ma w niej miejsca na poważne myślenie. Pewnego dnia wyszedł do pracy, został dłużej na oddziale i już nie wrócił do domu. Nawet dziś – siedem miesięcy później – nie potrafiłby nikomu Wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Spędzał samotne wieczory sam, czytając lub słuchając muzyki, albo gapiąc się w ścianę.
Czasem – podobnie jak wielu lekarzy – zastanawiał zdziwieniem, czemu właściwie robi to, co robi, czemu życie ludziom, których istnienie było jedynie marnotrawienie czyjegoś czasu i czyjejś energii – także ich samych.
Ściągnął lepiące się, przepocone ubranie i wszedł do kabiny prysznicowej z czarnego szkła i podstawą ze skały wulkanicznej. Kiedy się mydlił, widział połową swojej twarzy w okrągłym lusterku do golenia, zawieszonym nad marmurową umywalką, co wyglądało, jakby obserwował go ktoś z równoległej czasoprzestrzeni. Na koniec wytarł się ciemnobrązowym ręcznikiem i wtarł w klatkę piersiową mleczko kosmetyczne Dolce & Gabbana.
Poszedł potem – owinięty wokół bioder świeżym ręcznikiem – do kuchni i wyjął z lodówki butelkę wody Perrier. Wolałby heinekena, ale miał przecież wrócić tuż po północy do szpitala, a wtedy będzie mu potrzebna cała koncentracja. Chyba byłoby dobrze, gdyby coś zjadł, choćby kanapkę z serem, ale nie czuł głodu. Myślał o Susan Fireman, patrzącej na niego wielkimi, błękitnymi jak chińska porcelana oczami, i mężczyźnie pod jego domem, wymiotującym krwią na chodnik.
Usiadł na swoim wielkim łożu. W rogu sypialni znajdował się jedyny w mieszkaniu prawdziwy antyk – owalne uchylne lustro. Podobno należało do Ulyssesa S. Granta, który miał je ze sobą podczas kampanii w Chattanoodze. Frankowi nie bardzo się podobało, ale było warte ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów i nie chciał, aby Christine położyła na nim łapę.
Włączył zawieszony na ścianie telewizor plazmowy. Niemal na każdym kanale pokazywano na bieżąco wiadomości z „wampirzej epidemii”. Zarejestrowano nowe przypadki powyżej Sto Dwudziestej Piątej i burmistrz Brandisi kazał rozstawić na każdym moście i przy wylocie każdego tunelu policyjne posterunki, choć przyznawał, że nie bardzo wie, co miałyby sprawdzać – pomijając ludzi sprawiających wrażenie chorych albo pokrytych kremem chroniącym przed oparzeniami słonecznymi.
Jak na razie znaleziono ponad dwieście ofiar z poderżniętymi gardłami, a burmistrz szacował, że może ich być „dwa, może trzy razy więcej”.
Frank wyłączył telewizor i położył się na ciemnobrązowej pościeli. Choć mieszkanie miało izolację akustyczną, dochodziły do niego echa syren i głuchy łoskot wirników helikopterów. Frankowi przemknęło przez głowę, jak by to było, gdyby się rano obudził i stwierdził, że jest jedynym żywym mieszkańcem Manhattanu. Wyobrażał sobie, jak idzie ulicami, odbijającymi echo jego kroków, mijając porzucone taksówki i przesuwane przez wiatr gazety.
Po chwili zasnął. Kiedy odbywał staż na internie, nauczył się spać przy każdej nadarzającej się okazji. Umiał zasypiać głęboko, nie miał snów i budził się dokładnie wtedy, gdy miano go gdzieś wezwać.
Syreny za oknami wyły jak wilki. Szybko zapadł zmierzch, już o dziewiątej było ciemno. Frank spał, cały czas leżąc na plecach, bez ruchu – jeśli nie liczyć lekko zgiętych palców lewej dłoni, które od czasu do czasu nerwowo drgały.
Kiedy minęło wpół do dwunastej, skrzypnęło okno. Ten dźwięk nie wniknął w głąb jego snu, tak samo jak ostry trzask, który po nim nastąpił, ani kleisty odgłos rozdzielających się gumowych uszczelek, gdy okno zaczęło się otwierać. Do pokoju wpadła fala gorącego powietrza, przepełnionego zapachem spalin, rozgrzanego asfaltu i pary wodnej.
Frankowi zdawało się, że coś gładzi go po czole i bawi się jego włosami. Prychnął i z irytacją pokręcił głową. Nie chciał się ani budzić, ani śnić. Nigdy nie pozwalał sobie na marzenia senne. W snach ludzie mówią nam czasem rzeczy, których nie rozumiemy, albo wiążemy się z osobami, które nie istnieją.
– Frank… – powiedział jakiś głos.
Frank ponownie prychnął, ale nie zamierzał się budzić.
– Frank, to ja.
Przekręcił się i pociągnął za prześcieradło.
– Frank, nie udawaj. Wiem, że mnie słyszysz. Oblizał wargi, które bardzo mu wyschły, i powoli otwórz oczy. Tuż po jego prawej stronie ktoś siedział na łóżku. Kobiet w jasnym stroju. Światło z korytarza oświetlało ją z tyłu, ale nie mógł dojrzeć twarzy. Uniósł ramię, by osłonić oczy.
– Christina?
– Myślałam, że będziesz spał wiecznie.
– Co ty tu robisz? – Spróbował unieść tułów, ale kobieta przycisnęła zimną dłoń do jego klatki piersiowej i nie pozwoliła mu na to. – Christino, mamy stan wyjątkowy, nie powinnaś wracać do miasta.
– Nie jestem Christina, kimkolwiek ona jest. Frank wyciągnął rękę i zapalił lampkę przy łóżku.
– Boże… – wydyszał, kiedy zobaczył, z kim rozmawia. – Boże, to niemożliwe…
Susan Fireman wyciągnęła rękę i ujęła jego dłoń. Jej oczy nadal wyglądały jak ślepe, a twarz była bardzo blada, ale uśmiechała się do niego i bez najmniejszej wątpliwości żyła.
– Byłem pewien, że nie żyjesz – powiedział Frank głosem, który wydał mu się zupełnie obcy. – Umarłaś, prawda? Twoje serce przestało bić.
– Myślałam, że wiesz więcej o śmierci, doktorze.
– O czym ty mówisz?
– Śmierć jest dla tych, którzy urodzili się, aby umrzeć. Nie dla takich jak ja.
Frank złapał ją za nadgarstek, odsunął jej rękę i usiadł na łóżku. Susan Fireman cały czas się do niego radośnie uśmiechała, jakby oszalała, zamieniła się w anioła albo była zakonnicą, która właśnie doznała boskiego objawienia.
– Frank… nie możesz traktować śmierci tak dosłownie…
– Śnię – wymamrotał i uderzył się mocno w twarz. – Cholera, nie śnię. Może śnię, że śnię?
Susan Fireman dotknęła jego policzka czubkami palców. Były bardzo zimne.
– Wiem, że mnie polubiłeś. Wiem, że wydawałam ci się atrakcyjna. Widziałam, jaki byłeś smutny, kiedy pomyślałeś, że umarłam.
– Na Boga, jesteś martwa! – Frank przetoczył się przez łóżko i wstał. – Byłem w tym samym pokoju, kiedy umarłaś. Próbowano cię reanimować, ale nie udało się. Albo śnię, albo ani halucynacje. Może się od ciebie zaraziłem. Może to eden z tych twoich koszmarów?
– Frank, zdawało mi się, że mnie polubiłeś.
– Polubiłem? I co z tego? Jak mogę cię lubić, skoro nie żyjesz i nie może cię tu być. Logicznie i medycznie to niemożliwe.
Susan Fireman wstała i obeszła łóżko. Każdy jej ruch był szarpnięciem, jakby ją sfilmowano, a potem wycięto co którąś klatkę. Uniosła ręce.
– Jestem tutaj, Frank, a to jedyna logika, która cokolwiek znaczy – powiedziała.
– Jak tu weszłaś? – spytał i równocześnie zauważył uchylone okno.
– Mogę wejść wszędzie. Bladzi zawsze mogą.
Frank cały czas był przekonany, że śni. Przecież niedawno zaprzeczyła, że cokolwiek słyszała o „bladych”.
– Teraz się obudzę – oświadczył. – Kiedy doliczę do trzech, obudzę się, a ciebie, moja droga, nie będzie. Raz, dwa, trzy!
Читать дальше