Kiedy się odwracał, w magazynku w głębi kostnicy rozległ się jakiś hałas. Głośny łoskot, potem ostre uderzenie, jakby ktoś przewrócił stołek.
– Jest tam ktoś? – zawołał Frank. Nic sądził, aby to było prawdopodobne. Helen Bryers powiedziała mu przecież, że jest sama, a sanitariusze nic przywieźliby nikogo do kostnicy nie mając stuprocentowej pewności, że nie żyje.
Po chwili ponownie usłyszał hałas, przypominający nieco otwieranie zaklinowanego okna, i poczuł powiew świeżego powietrza. Wycie syren też jakby stało się głośniejsze.
Ruszył w kierunku magazynku, przechodząc przez kolejne zwłoki.
– Hej, jest tam kto? – powtórzył. Może jednak ktoś został przywieziony do kostnicy, zanim nadszedł jego czas? Niechcący stanął jakiemuś trupowi na dłoni i odruchowo powiedział „Przepraszam pana!”, zanim zdążył się powstrzymać. Mężczyzna miał siwe włosy i pękaty nos. Jego ciemnoczerwony mundur z obszytymi złotą lamówką epoletami, którego nie zdążył zdjąć, wskazywał, że za życia był portierem. Nie wyglądał na martwego, raczej na śpiącego.
Kiedy Frank usłyszał kolejny hałas, wszedł ostrożnie do magazynku, ale było tu tak ciemno, że ledwie co widział poza oknem w głębi, które musiało wychodzić na szyb wentylacyjny, bo wpuszczało bardzo niewiele światła. Wysilał oczy i zdawało mu się, że dostrzega jakąś ciemną postać, nie był jednak tego wcale pewien.
– Hej! – wrzasnął, choć drapało go w gardle. – Kim pan jest? Co pan robi w kostnicy?!
Zaczął macać w poszukiwaniu kontaktu i po chwili udało mu się zapalić światło. Świetlówki zamigotały i przez chwil? było bardzo jasno, ale nagle wszystkie pogasły i Frank zastygł bez ruchu, półślepy i kompletnie zdezorientowany.
Przez chwilę jasności zdążył jednak dostrzec coś strasznego: drzwi magazynku były otwarte i wychodziła przez nie dziewczyna w zakrwawionej koszuli nocnej. Patrzyła na niego, wyraźnie więc dostrzegł bladą twarz i zaschniętą wokół ust krew. Miała długie rozczochrane włosy i niemal frunęła w górę, jakby pchał ją potężny podmuch.
Z podłogi wstawał mężczyzna, aby za nią podążyć – jego zielono-biała baseballowa koszulka też była poplamiona krwią. Pomagała mu ciemna, smukła postać, która nie przypominała niczego Frankowi znanego. Była to nie tyle osoba, ile pochyły cień, z wydłużoną, sięgającą sufitu głową i wysokimi, skośnymi ramionami. Opierała się o ścianę pod niemożliwym kątem – mógłby tak robić jedynie cień.
Zanim zgasło światło, stwór odwrócił łeb i Frank ujrzał dwoje czarnych, rozmazanych oczu i rozciągnięte szeroko usta, podobne do kratownicy. W ciemności rozległ się gwałtowny, przepełniony nienawiścią syk, który zabrzmiał jak nagle uruchomione hamulce powietrzne, a następnie przenikliwy pisk – tak straszliwy, że Frank miał wrażenie, iż nie tylko jego oczy oślepły, ale razem z nimi cały mózg.
Krwawy siniec
Laticia pomogła mi wciągnąć Teda Buscha do mojego mieszkania. Obcasy jego butów stukały o kant każdego stopnia, podskakiwały także, kiedy ciągnęliśmy go wzdłuż podestu. Zadziwiające, że nikt nie wyszedł na korytarz, aby sprawdzić, co robimy.
Położyliśmy go na kanapie, gdzie spoczął jak marionetka o purpurowej, spękanej twarzy, marionetka, której poprzecinano sznurki, z dziwacznie poprzekrzywianymi rękami i nogami.
– Gdybym ufała glinom, wezwałabym ich… ale pewnie i tak by nie przyjechali.
– Laticio, on próbował poderżnąć mi gardło.
– Musisz zmyć krew z twarzy i przynajmniej nakleić sobie plaster. Jeśli chcesz, mogę to zrobić. A jeżeli będziesz się w nocy bał, no wiesz, mając na kanapie tego kolesia, zawsze możesz przyjść do mnie.
– Laticio, jesteś aniołem, przysłanym kurierem prosto z nieba.
– Sto dwadzieścia pięć za noc, skarbie. Bonusy ekstra.
Wróciła do siebie, a ja stałem jeszcze przez jakiś czas nad ciałem Teda Buscha. Naprawdę było mi przykro i czułem się winny jak cholera.
– Te karty Jeu Noir się co do ciebie nie pomyliły, stary. Ostrzegły cię o natychmiastowej śmierci, ty jednak nic w tej sprawie nic zrobiłeś. Zgoda, śmierć zawsze następuje szybciej, niż myślimy, ale karty ostrzegały cię także przed wodą… Nigdy nie powinieneś był próbować poderżnąć mi gardła w łazience. No tak, w ogóle nigdy nie powinieneś był próbować poderżnąć gardła. Nemo me impune lacessit . Kto ukradnie mi rybki w akwarium, ten dostanie kopa w swój chudy tyłek!
Otworzyłem kolejną puszkę guinnessa. Była to ostatnia puszka, ale potrzebowałem się czegoś napić. Nie miałem zielonego pojęcia, co robić dalej. Śpiewająca Skała dał mi dwie litery: „s” i „t” – przynajmniej tak mi się wydawało, choć mogła to być jedynie sprawka mojej rozgorączkowanej wyobraźni. Nie było sposobu, aby sprawdzić, czy rzeczywiście miał na myśli „s” i „t”. Dodatkowo utrudniał sytuację fakt, że nie wiedziałem, ile jeszcze będzie liter ani czy zrozumiem słowo, gdy wreszcie dostanę je całe.
Mimo to byłem niemal pewien, że pragnienie krwi, które ogarnęło tylu ludzi na Manhattanie, jest tej samej natury co pragnienie krwi, które sprawiło, że Ted mnie zaatakował i chciał mi poderżnąć gardło. Tak samo pewien byłem tego, że powodem nie jest ani choroba, ani wirus. Było to masowe opętanie przez ducha, coś w rodzaju Egzorcysty, ale pomnożonego przez osiem milionów osiem tysięcy dwieście siedemdziesiąt osiem. Nie była to jedna dziewczynka, mówiąca głosem Louisa Armstronga i wyrzucająca jezuitów przez okno – były to całe tłumy opanowane przez demony, spirytualne tsunami, zalewające miasto i ludzi, którzy się w nim znaleźli.
Było to przerażające. Jedenasty września, ale o jeszcze większej skali. Jeżeli tyle osób zmarło w ciągu jednego dnia, jak długo uda się przeżyć reszcie?
Podjąłem decyzję. Niezależnie od protestów Bertiego będę musiał porozmawiać z Amelią. Była jedyną osobą, wierzącą w to, że Śpiewająca Skała próbuje mi pomóc z Krainy Wiecznych Łowów, i jedyną, która potrafiłaby przekonać władze miasta, że nie jestem oszustem ani certyfikowanym wariatem.
Na dnie szafy znalazłem stary pled, na którym sypiał mój pies, i wziąłem go, aby przykryć biednego Teda. Kiedy go nakrywałem, ujrzałem na jego szyi srebrny błysk. Był medalion, który dostał od dziewczyny „o rosyjskim wyglądzie” – przedstawiający twarz mężczyzny z oczami, które sprawiały wrażenie, jakby się otwierały. Podniosłem medalion i przyjrzałem mu się. Mężczyzna patrzył na mnie ponuro zdawał się mieć pretensję, że się wtrącam. Wahałem się przez chwilę, odpiąłem jednak medalion i zdjąłem go z szyi Teda. Nie zamierzałem go kraść, po prostu czułem, że może się okazać pewnym śladem – takim samym jak litery „s” i „t”.
Zasłoniłem pledem twarz Teda i nastawiłem klimatyzację na jak najniższą temperaturę, aby ciało nie zaczęło się zbyt szybko psuć. Potem wyszedłem na korytarz i zapukałem do drzwi Laticii.
– Zmieniłeś zdanie, Harry? Chcesz zostać u mnie na noc? W normalnych warunkach może nawet bym chciał – Laticia miała na sobie ciemnoczerwony prześwitujący biustonosz i takie same majtki ze wstążeczkami po bokach i nie była wcale brzydka – jeśli lubi się Prince’a bez wąsów.
– Nie dziś, Laticio. Muszę wyjść. Chciałem ci tylko powiedzieć, że zostawiam Teda na kanapie.
– Aha… nie będzie mnie napastował?
– Mam nadzieję, że nie. Jeśli tak, zabaw go rozmową, aż wrócę.
Zszedłem na dół i po chwili byłem na ulicy. Pakistańskie delikatesy Khaleda były zamknięte, ochronna stalowa żaluzja opuszczona. Było to niezwykłe. Khaled uczynił niemal religię z pracy przynajmniej do pierwszej w nocy, siedem dni w tygodniu – na wypadek gdyby ktoś poczuł nieprzepartą chęć zrobienia sobie murgh masali w tęsknych godzinach przed świtem.
Читать дальше