– Jesteś chory na powtarzanie? Tak właśnie powiedziałem: seans. Jeżeli ustalimy, który duch spowodował cały ten chaos, będziemy mogli mu przeciwdziałać. Dokonać egzorcyzmu, wypędzić go albo posłać z powrotem tam, skąd przybył.
Gil uśmiechnął się i zrobił krok do tyłu, dając do zrozumienia, że mam przechodzić.
– Idź, Harry. Chyba przydałyby ci się mocna kawa i zimny prysznic.
– A jeśli zostanę zaatakowany przez „któreś z nich”? Albo dwa naraz?
– Harry…
– A jeśli nie będę miał okazji powiedzieć władzom miasta, dlaczego wszyscy ci ludzie podrzynają innym ludziom gardła? Mogą zginąć tysiące osób. Nawet miliony! Posłuchaj, Gil: beze mnie to miasto jest skazane na zagładę. Cała Ameryka jest skazana!
Otworzył i zamknął usta, nic jednak nie powiedział. Minął nas pędzący na sygnale radiowóz, za nim jechał następny i następny. Huknęła kolejna eksplozja – basowe, głuche tąpnięcie, gdzieś znad brzegu rzeki Hudson. Poczułem, jak fala uderzeniowa przechodzi pod moimi stopami, jakby chodnik był dywanem, za który ktoś pociągnął.
– Jak daleko mieszka twoja znajoma? – spytał Gil.
– Cztery przecznice stąd. Christopher Street.
– Niech będzie. Podejdę z tobą do bramy, ochronię cię, ale to wszystko. Nie będę brał udziału w żadnym seansie.
Poszliśmy w kierunku Christopher Street. Mój towarzysz nazywał się Gil Johnson i pracował w firmie transportującej fortepiany przy Dwudziestej Piątej. Kiedyś, gdy wciągał steina do apartamentowca przy Pięćdziesiątej Siódmej niej, pękła stalowa lina i fortepian poleciał osiem pięter w dół rozpłaszczając gościa, poszukiwanego przez policję za gwałt i napad z bronią w ręku.
– I co, może to była nadprzyrodzona sprawiedliwość?
Gil miał żonę i dwie nastoletnie córki i ponad wszystko kochał NY Jets.
– Uwielbiam ich… – powiedział z rozmarzeniem.
Udało mu się nawet namówić Freemana McNeila, aby został ojcem chrzestnej starszej córki.
– Kiedy dowiedzieliśmy się z telewizji o tych zabójstwach postanowiliśmy z kumplami zająć się ochroną naszej okolicy Nie ma mowy, aby jacyś chorzy na cokolwiek ludzie poderżnęli gardła mojej rodzinie.
Charles Street nadbiegła grupa złożona z mniej więcej dwudziestu mężczyzn i kobiet, stukot ich nóg brzmiał jak oklaski. Bóg jeden wie, dokąd biegli i co zamierzali robić tam, gdzie się wybierali.
– Rozumiesz, co tu się dzieje, Harry? – spytał Gil. – Bo ja nie.
– Wydaje mi się, że rozumiem, ale nie pytaj dlaczego.
– Coś ci powiem, Harry. – Gil pokazał mi lewe przedramię, na którym miał wytatuowaną ponurą czaszkę. – Kiedy byłem w Bośni, nieraz patrzyłem śmierci w oczy. Patrzyłem prosto w jej nagie oczodoły. Widziałem kolegów, którzy padali od kul i byli rozrywani przez granaty… to, co się tam działo, było szaleństwem… przynajmniej jednak wiadomo było, kto z kim walczy. Walczyliśmy z Serbami, rumuńskimi najemnikami i muzułmanami, choć byli kompletnie szaleni, ale to tutaj jest jak walka ze wszystkim i z niczym.
– Doskonale to ująłeś, Gil: to walka ze wszystkim i z niczym.
Odwrócił się i pokazał mi prawy biceps, na którym miał wytatuowaną liczbę dziesięć, owiniętą drutem kolczastym i ociekającą krwią.
– To byliśmy my, Oddział Specjalny Numer Dziesięć. Jedna z najtwardszych jednostek, jaka kiedykolwiek istniała. Naszym zadaniem było przenikanie na pozycje wroga i wyjmowanie oficerów… jeśli się dało, żywcem. Zazwyczaj sprawy się pieprzyły i rozwalaliśmy im łby, ale tym właśnie jestem. Może teraz noszę fortepiany, ale w głowie w dalszym ciągu jestem trepem i myślę jak trep.
Przechodziliśmy w tym momencie obok sklepu z alkoholem i ni stąd, ni zowąd zaczął migać neon z reklamą piwa Michelob i numer dziesięć na bicepsie Gila zatańczył, ale ponieważ odbijał się odwrotnie, wyglądał jak litery OI. Chwilę później nad parkiem Battery strzeliła potężna, wielokolorowa błyskawica, po której tuż nad naszymi głowami huknął głośny jak bomba grzmot.
– Jasna cholera… – mruknął Gil.
Mną też to nieco wstrząsnęło, ale z innego powodu. „O” i „i” – otrzymałem dwie nowe litery, a ponieważ zostało to podkreślone przez grzmot, być może były to dwie ostatnie, więc miałem całe słowo. Zatrzymałem się i zacząłem się rozglądać.
– Śpiewająca Skało! Śpiewająca Skało! To ty?!
Gil czekał na mnie z dłońmi na biodrach.
– Zdecydowanie jesteś świrem, Harry. Nie ma najmniejszej wątpliwości.
– Chciałbym. Śpiewająca Skała to mój przewodnik duchowy. Próbuje mi powiedzieć, kto wywołał tę epidemię.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Problem w tym, że musi mi podawać imię w kawałkach, ponieważ gdyby wypowiedział albo napisał je całe, ten stwór przyszedłby po mnie i rozszarpał mi gardło albo zrobił coś podobnie nieprzyjemnego.
– Jeśli tak twierdzisz, Harry…
– Gil, nie możesz mi zaufać? Jak na razie miałem pięć liter: „s”, „t”, „r”, „i” i „g”. Teraz, kiedy patrzyłem na twój tatuaż, ten potężny grzmot dał mi do zrozumienia, że patrzę na kolejne. „O” i „i”. – Uniosłem dłoń i zacząłem odliczać palcach. – Mamy więc S-T-R-I-G-O-I, co czyta się…
– Nie mów tego! – wrzasnął Gil tak niespodziewanie aż podskoczyłem.
Popatrzyłem na niego z przerażeniem.
– Co jest? Chciałem tylko…
– Nie mów tego słowa, człowieku! Znam je! Wiem, c oznacza!
– Jak to… wiesz, co oznacza?
– Używali go w Bośni rumuńscy najemnicy. Było to jak przekleństwo, tyle że znacznie gorsze. Nazywali tak kogoś kogo naprawdę się bali.
– Chcesz powiedzieć, że stri…
– Nie mów tego słowa! Na Boga, to nie może być przypadek! Ludzie zabijali innych ludzi i pili ich krew jak wampiry. To właśnie znaczy to słowo. Znaczy: „wampir”.
– Jaja sobie robisz.
– Nie, Harry, przysięgam. Możesz sprawdzić. To słowo znaczy „wampir” i dlatego twój przewodnik duchowy nie chce go głośno wypowiadać. Nawet w Bośni nigdy nie wymawiali go głośno… chyba że wszyscy się naćpali… ale i wtedy nie mówili o nich tak, jakby to były prawdziwe wampiry.
– Prawdziwe… wampiry? Gil, czy to w ogóle możliwe? Wiem, w telewizji nazywają to „wampirzą epidemią”, ale to dlatego, że ludzie piją krew innych ludzi.
– A czemu nie? Sam powiedziałeś, że tę epidemię spowodował jakiś zły duch. Może właśnie wampiry… prawdziwe, żywe wampiry.
– Gil, nie sądzę, bym wierzył w istnienie prawdziwych, żywych wampirów. „Dzieci nocy… cóż za muzykę grają…” – powiedziałem z akcentem Beli Lugosiego.
– Wierzysz w duchy, prawda? – upierał się Gil. – Wierzysz w te sprawy ze Strefy mroku ? Człowieku, właśnie mówiłeś, że masz przewodnika duchowego, który nazywa się Śpiewająca Skała.
– Gil, to ty z nas dwóch miałeś być sceptykiem.
– Tak, ale to słowo! Jezu… nie słyszałem go jedenaście lat, kiedy je wypowiedziałeś, włosy od razu stanęły mi dęba.
– No dobrze, zajmiemy się tym. Zapytamy moją znajomą w czasie seansu.
– Ty ją zapytasz, jeśli masz ochotę. Ja już mówiłem: nie idę na żaden seans, zwłaszcza jeśli zamierzasz podczas niego rozmawiać o wampirach.
– Walczyłeś w Bośni i boisz się wampirów?
– Żartujesz sobie? Boję się wampirów właśnie dlatego, że walczyłem w Bośni.
Wkrótce dotarliśmy do mieszkania Amelii przy Christopher Street. Mieszkali z Bertiem w studio na pierwszym piętrze, w jednym z tych eleganckich dziewiętnastowiecznych apartamentowców, wybudowanych na potrzeby przemysłu odzieżowego – z wysokimi oknami i dekoracyjnymi kolumnami. Parter zajmował sklep Christopher Street Cashmere, w którym sprzedawano męskie swetry w truskawkowym kolorze mężczyznom, gotowym zapłacić czterysta dolarów za taki sweterek. Były też sweterki w kolorze cytrynowym. No i w różowym.
Читать дальше