Sprzedawca przestal walic glowa i lypnal na nia spod oka.
- Jedno nasionko - powiedziala twardo.
- Tylko jedno? - upewnil sie.
- Tak jak panski dziadek obiecal… Zapadla cisza.
- Nie! Tak nie moze byc. Wy wyhodujecie rosline i nie zetniecie. Wy bedziecie miec duzo nasion. Nie wolno. To szarpanie strun wszechswiata - tym razem mówil juz zupelnie spokojnie. - Ta roslina lamie ograniczenia wynikajace z praw natury. To smiertelnie niebezpieczne. Tu trzeba dzialac niezwykle ostroznie.
- Mamy tylko jedno pytanie…
- Ech, wy! - Spojrzal na wciaz lezacy przed nim papier. Widac bylo, ze bije sie z myslami. Wreszcie ulegl.
- Bóg mnie przez was pokarze… - powiedzial wreszcie. - Ale nasion nie dostaniecie. Mam dojrzaly szczaw. Do innej waznej sprawy to bylo szykowane, ale tamto moze jeszcze poczekac. Mus to mus.
Tylko ze musze wyznaczyc cene.
- Niby za co? - zirytowala sie Stanislawa. - Alchemicy nie placa alchemikom.
- No to wtopa, bo nie jestem alchemikiem. - Usmiechnal sie krzywo. - Oplata za trudy hodowli.
Wiecie, czym to trzeba podlewac?
- Twoje prawo - parsknela. - Ile?
- Normalnie od Zyda zazadalbym trzydziesci uncji zlota. Dla was oddam za jedna uncje.
Przez wzglad na dawne czasy. - Lypnal z niechecia na papier. - Po kosztach!
- Nadal troche drogo - skrzywila sie.
- Mówimy o naprawde niezwyklej roslinie. A w tej czesci swiata tylko ja ja uprawiam.
- Wiem… Nie mam zlota.
- Dla uczennicy mistrza Sedziwoja to nie powinien byc problem. - Usmiechnal sie jakby kpiaco.
Osadzila go jednym wladczym spojrzeniem.
- Potrzebuje tygielka, palnika gazowego i oczywiscie odpowiedniej ilosci olowiu.
- Z drugiej strony moze darujmy sobie lanie metali? Chyba wolalbym kilka krysztalków kamienia filozoficznego, czyli czerwonej tynktury. Tak tyci-tyci, tyle, ile pójdzie na zmarnowanie, zeby zrobic zloto.
- A po co? - nastroszyla sie.
- Zastosowania zasadniczo sa dwa. Mozna wrzucic do tygla z olowiem albo do szklanki z woda i pozyc troche dluzej niz inni.
- Co wie pan na temat kamienia?
- To, co wszyscy. Westchnela ciezko.
- To tak nie dziala. Zycie przedluza tylko ta tynktura, która samodzielnie sie uwarzy w procesie wielkiego dziela. Nawet wówczas prawdopodobienstwo natychmiastowej smierci po spozyciu roztworu wynosi piecdziesiat procent. To jak rosyjska ruletka, gdy w bebenku mamy zaladowane trzy kule.
Mozna umrzec zaraz albo przedluzyc zycie o okolo szescdziesiat lat. Potem kolejna porcja i kolejne ryzyko. Mozna tez nie lykac i pozwolic, zeby biologia zrobila swoje.
- To znaczy?
- Wtedy te szesc dekad wraca w ciagu kilku tygodni. Albo wraca… kilka razy po szesc dekad.
- Pani…
- Zazywalam kamien filozoficzny siedem razy. Wracajac do analogii z rewolwerem, jak do tej pory siedem razy iglica uderzyla w próznie. Prosze sobie policzyc prawdopodobienstwo, ze uda mi sie jeszcze raz…
- Hmmm… Smierc natychmiast…
- Sam pan powiedzial. Natura bardzo nie lubi, gdy ktos lamie jej odwieczne prawa. Taka jest cena.
Ryzyko dzis, a kiedys odplata… Sama statystyka eliminuje tych, którzy chca oszukac przeznaczenie.
I jeszcze jedno: trzeba znacznie wiekszych ilosci tynktury.
- To ja zapraszam na zaplecze.
Przeszli. Jak sie okazalo, bylo tu cos w rodzaju pracowni, w której sprzedawca dopieszczal zabytki przed wystawieniem ich w sklepiku. Na palniku gazowym stal czajnik z woda. Mezczyzna zdjal go.
Znalazl blaszany kubek, obcazki i kilka olowianych kulek szrapnelowych z pierwszej wojny swiatowej.
Stanislawa wrzucila je do kubka. Zdjela z szyi srebrny krzyzyk. Odkrecila jedno z ramion i wytrzasnela z wnetrza trzy malenkie czerwone krysztalki. Postawila kubek na gazie i wrzucila do srodka kule. Po niespelna kwadransie stopily sie. Dodala tynkture. Uzywajac kombinerek, wymieszala zawartosc.
Srebrzystoszara powierzchnia metalu pokryla sie jasnozlotymi cetkami, które po chwili rozlaly sie w zylki. Nie minely trzy minuty i cala zawartosc zaimprowizowanego tygielka stala sie jednolicie zlota.
Alchemiczka zdjela tygiel z gazu, schlodzila zawartosc pod kranem i wyjela krazek wielkosci duzej monety. Mezczyzna wydobyl z szuflady wage jubilerska. Polozyla odlany kruszec. Cyferki zatanczyly na wyswietlaczu.
- Lacznie trzydziesci piec gramów - powiedziala. - Wydaje mi sie, ze powinnam dostac reszte.
Kochajmy sie jak bracia, a liczmy jak Zy… - urwala skonfundowana niezrecznoscia swojej wypowiedzi.
- Reszte? - westchnal. - No wiadomo, nalezy sie, to sie nalezy. Tylko pilki nie mam.
Chyba ze w zlotówkach wylicze po kursie…
- To dawaj pan tasak, przerabiemy - zaproponowala.
Mezczyzna znikl i po chwili faktycznie wrócil z tasakiem i deska do krojenia. Stanislawa rzucila krazek na deske i uderzyla tasaczkiem tak szybkim i zdecydowanym ruchem, ze sprzedawca az podskoczyl.
- Sprawdzimy?
Umiescil wiekszy kawalek na wadze i cmoknal z zachwytem.
- Ma pani oko. Pól grama pomylki, ale na moja korzysc, to moze zaokraglimy?
- Yhym… - burknela.
Znów znikl i wrócil z doniczka. Roslina wygladala jak zwykly szczaw. Katarzyna nie dostrzegla na lisciach zadnych liter. Spojrzala z powatpiewaniem na kuzynke.
- Poprosze nozyk - polecila Stanislawa.
Mezczyzna podal jej dziwacznie wygladajace ostrze z brazu.
Pewnie do obrzezywania napletków, pomyslala Katarzyna, ale zaraz zawstydzila sie glupiej mysli.
Nóz byl znacznie za duzy do tak precyzyjnych prac…
- Obmyty siedem razy w biezacej wodzie. Choc skoro uzyje go kobieta, to i tak bez znaczenia. Musi pani wyglosic inwokacje i zadac pytanie… Jedno pytanie!
- Wiem.
- Od razu zaznacze, ze nie wiem, czy to zadziala. Wiekszosc naszych rytualów zarezerwowana byla dla mezczyzn!
Stanislawa wyglosila modlitwe po hebrajsku.
- Jak wyleczyc urok zeslany przez czarne skrzypce? - zapytala i sciela kepke szczawiu sierpowatym ostrzem.
Rozrzucila liscie na blacie. Przez chwile nic sie nie dzialo, potem pokryly je ciemniejsze plamy i plamki. Dziewczyny patrzyly, jak z wolna rozlewaja sie w kreski, jakby jakas sila rysowala na powierzchni ksztalty hebrajskich liter.
- Slabo znam hebrajski i jidysz, ale z tego, co widze, one nie tworza zadnego sensownego slowa… -
mruknela zawiedziona Stanislawa.
- Nigdy nie tworza. Trzeba je poukladac. Jak przy grze w scrabble - wyjasnil mezczyzna. -
Przekladaj, az pojawia sie slowa i zdania.
- Spróbuje…
Bez przekonania zaczela przesuwac liscie. Marszczyla brwi. Widac bylo, ze nic nie wychodzi.
- Dwie sefirioty…
- Nie ukladaj na sile. Otwórz umysl. Odrzuc oczekiwania - polecil. Znowu suwala liscmi. Znowu bez efektu.
- Mozliwych kombinacji z pewnoscia sa setki - mruknela Katarzyna. - W zyciu nie ulozymy z tego nic sensownego.
- Faktycznie, nie wychodzi… - westchnela Stanislawa.
- Pozwólcie mnie. - Mezczyzna odsunal ja gestem. - Moze nie wychodzi, bo jestes kobieta. Pismo to meska rzecz! A moze dlatego, ze to nasza wrózba, nie dla gojów, nawet takich, którzy sa przyjaciólmi!
Zlozyl liscie jak talie kart, przelozyl kilka razy i rozrzucil na blacie niczym pasjans.
Widac bylo, ze ma spora wprawe.
- Dusza odepchnieta nie znajduje drogi - odczytal na glos. - Wróci przez skrzypce z pomoca trzeciej reki.
- Trzecia reka? Jak niby mamy jej uzyc? - zdziwila sie Katarzyna. - I co to ma do rzeczy?
Liscie na jej oczach zaczely zólknac i wiednac.
- A to juz bylo drugie pytanie i trzecie nawet. - Sklepikarz rozlozyl rece. - Zaspokoilas ciekawosc? - zwrócil sie do Stanislawy.
- Troche drogo to wyszlo - mruknela alchemiczka. - Ale cóz… Nie, nie zaspokoilam.
Jednak to ciekawy i chyba dobry trop.
- Jestesmy zatem kwita?
Ujela kartke z wypisanymi znakami i bez slowa przedarla ja na pól.
Читать дальше