- Myśl to przednia - pochwaliła. - Rzecz druga i ważniejsza przy tym, trzeba się o mistrza Marka dowiedzieć.
- Tak planowałem.
- Po głowie dostał solidnie. Może niezdrów?
- Nanotech powinien go szybko postawić na nogi.
- Tak też i ja sądzę, jednak nadmierny optymizm może być zgubny. Spróbuj ustalić, z jakiej przyczyny go wtrącono do aresztu. Może widzenie umożliwią. Dowiedz się, czego mu trzeba. Jeśli rzeczywiście pieniędzy nam nie brak, może trzeba kogoś przekupić.
Robili to, uświadomił sobie Staszek. Może nawet ona to robiła. Wtedy, w czasie powstania. Jest wróg, to trzeba go skorumpować, dać łapówę, kupić, spoić wódą, może nawet zaszantażować. Brak honoru to słabość. Słabość wroga da się wykorzystać. Tylko że justycjariusz Grot nie wygląda na takiego.
Zamyśliła się jeszcze na chwilę.
- Marius... Marius Kowalik - powiedziała wreszcie. - Niewielu mamy w tym mieście przyjaciół - westchnęła. - A on ma tu wpływy i możliwości. Spróbuj go odnaleźć. Zdołał odszukać skradziony nam scalak alchemika. Może i zabójców wyśledzi? A może sędziego zna.
- Gdzie mieszka?
- Nie wiem. Na Wyspie Spichrzów chyba. Greta pewnie wiedziała i jej tresowana wiewióreczka drogę znała, skoro listy nosiła... Ale Greta nie żyje. - Hela zrobiła minę, jakby miała się rozpłakać.
Wiewiórkę też zadusili, pomyślał ponuro, przypomniawszy sobie rude futerko leżące bezwładnie pod oknem, ale milczał, nie chcąc dorzucać przyjaciółce kolejnego zmartwienia.
- Jeśli to człowiek tak znaczny i wpływowy, to jakoś go odszukam - westchnął. - Powiedz tylko, w której karczmie znajdę krewniaka zabitej właścicielki domu.
Wyjaśniła i nawet naszkicowała schematyczny planik. Staszek wdrapał się na poddasze i zapukał we framugę drzwi pokoju.
- Maksym? Idę na miasto spraw parę załatwić. Może miałbyś ochotę nogi rozprostować?
- A pewnie - ucieszył się Kozak.
Samiłło otworzył im bramę. Wąska i brudna uliczka biegła wzdłuż rzeki Raduni. Wygodniej byłoby pójść wzdłuż niej, a potem nabrzeżem, ale Staszek nie mógł odmówić sobie przyjemności obejrzenia miasta. Umykając, gnali na złamanie karku, prześlizgiwali się bocznymi uliczkami. Teraz mógł spokojnie nacieszyć oczy.
Słońce połyskiwało w małych szybkach okien, okiennice skrzypiały targane podmuchami wiatru. Ulice w większości wyłożono drewnianymi dylami. Drzwi tkwiące w kamiennych portalach były niewielkie i gęsto nabite żelazem.
Przecięli Główne Miasto i przez furtę w murze przeszli na przedmieście. Wkroczyli do tawerny. Karczmarz ponury jak chmura gradowa wyjaśnił im, gdzie szukać kościoła Piotra i Pawła. Na pytanie o Mariusa Kowalika wyraźnie się stropił.
- Zazwyczaj siedzi w swoim spichlerzu na wyspie - powiedział. - Ale za dnia łatwiej spotkać go w Wielkim Młynie. Radę miasta uprosił, by pozwolono mu siłę kilku kół wykorzystać, i dziwaczne aparata do nich poprzyczepiał.
Zaczęli od kościoła. Na pytanie o proboszcza kościelny wskazał im zakrystię. Ksiądz, który ich przyjął, był stary jak świat, drobny i zasuszony. Ręce drżały mu wyraźnie.
Początki choroby Parkinsona, pomyślał melancholijnie Staszek.
- Z czym przychodzicie, przyjaciele? - zapytał.
- Obok ojca kościoła mają być pogrzebani ludzie usieczeni w kamienicy przy Lastadii - odezwał się chłopak.
- Dziwnie mówisz, mój synu. - Staruszek spojrzał na niego, mrużąc oczy krótkowidza.
- Przybywamy z daleka - wyjaśnił Maksym. - Stąd i mowa nasza odmienna.
Proboszcz otaksował go wzrokiem. Szarawary, osełedec, szabla u boku wyraźnie go zdumiały, ale nic nie powiedział.
- Pogrzebani po południu będą - wyjaśnił. - Kościół nasz ubogi, tedy często tu biedotę ziemi oddajemy. Na nas też obowiązek spada bezimiennych w groby kłaść. Czasem nie wiedząc nawet, kto zacz chrześcijanin dobry, żydowina czy luter, jeśli ciała nikt nie rozpoznał... Ci wyrobnicy ponoć katolikami byli. Pamiętam dwóch lub trzech z twarzy, na msze tu przychodzili. Los straszny ich spotkał w samej wiośnie życia. - Pokręcił głową. - Marynarza jeno, co bez nogi chodził, lutry zabrali, on ich, przy kościele go pochowają, co to lat temu kilka Świętej Trójcy był. - Na twarzy staruszka odmalował się żal. Widocznie samo wspomnienie o utracie świątyni było dla niego przykre. - A starą krewni na lepszym miejscu umyślili pogrzebać.
- Chciałbym prosić, aby pannę Gretę pochować w trumnie - wyjaśnił Staszek.
- W trumnie? - zafrasował się ksiądz. - Mamy tu obok stolarza w swym fachu biegłego, ale czy ma jaką gotową, tego nie wiem... Bo czasu mało, a i nieczęsta to prośba. U nas na całuny nie każdego stać, bywa, twarz tylko szmatką zakrywamy.
- Proszę zrobić, co tylko się da. - Chłopak pochylił głowę. - I nagrobek bym zamówił.
- Co takiego? - proboszcz nie zrozumiał.
- Płytę kamienną z imieniem wykutym - Maksym domyślił się pierwszy.
- Stelę dla służącej? - zdumiał się ksiądz. - Ładna płyta sztuką kamieniarską przyozdobiona kilka dukatów kosztować może. Mszę lepiej za spokój jej duszy zamówcie.
- To swoją drogą... Zamówimy. Za tych nieszczęśników ze strychu też.
Tfu! Gadam zbyt współcześnie, skarcił się w myślach.
- Trumna, stela i msze żałobne. - Ksiądz kolejno zaginał palce. - To wszystko dla służącej dzieweczki?
- Znaczne usługi memu patronowi i jego córce oddała - wyjaśnił chłopak. - I na ich służbie legła.
- Dobry to zatem pan, skoro nie tylko o żywot doczesny, ale i wieczny umie się zatroszczyć. Mszę za nią i tak odprawię - powiedział. - Pan Marius Kowalik był u mnie z rana, pół talara dał. - Pokręcił głową, jakby dziwiąc się takiej rozrzutności.
Staszek położył na stole dwa dukaty. Ksiądz odruchowo sięgnął, w jego oczach błysnęła najczystsza chciwość, ale zaraz zawstydzony powstrzymał dłoń.
- To za dużo - powiedział z wahaniem, nie mogąc oderwać wzroku od złotych krążków.
Nieczęsto zapewne widział takie nominały.
- Proszę wziąć i wszystkiego osobiście dopilnować - odezwał się Maksym. - U stolarza trumnę zamówić i krzyż z dębowego drewna. I msze odprawić. Jeśli nadal za duża to kwota, resztę na biednych niech proboszcz przeznaczy.
- Toż mszy za to z pięćdziesiąt będzie, albo i kopa nawet... - Proboszcz wyraźnie się ucieszył i z rozanieloną miną zagarnął dukaty.
- Zatem na lat kilka proszę rozłożyć - polecił Staszek.
Pożegnali się i wyszli. Tym razem Maksym poprowadził ich inną drogą.
- Pamiętasz, co ci mówiłem o stroju? - zapytał. - Gdyśmy jeszcze ulicami Sztokholmu wędrowali.
- Tak.
- Zajdziemy do krawców. Trzeba. Jeśli chcesz przyjacielowi pomóc, lepiej ci polskiego szlachcica udać.
Staszek przyjrzał się swojej Japońskiej kurtce. W takim ubraniu rzeczywiście niepotrzebnie zwracał uwagę przechodniów. Krawcy najwyraźniej nie mieli dużo roboty. W jednym z warsztatów ugadali majstra. Wziął miarę i obiecał w tydzień uwinąć się z robotą. Wreszcie dotarli na miejsce.
Wielki Młyn był naprawdę ogromny. Gotycki w stylu szczyt budynku wznosił się nad ulicą. Koryto rzeki Raduni rozdzielono tu na dwie odnogi, po obu stronach obracał się powoli i majestatycznie cały szereg kół. Wykonane z dębu dawno już poczerniały ze starości. Grube ściany budynku wymurowano z czerwonej cegły. Stromy dach pokrywał smołowany gont. Przy jednym wejściu kilku parobków rozładowywało wózek zaprzężony w osiołka. Sapiąc i uginając się pod ciężarem, nosili worki ze zbożem do wnętrza. Przez drugie drzwi inni wynosili wory z mąką.
Читать дальше