Rozmowa wygasła jakby sama. Nadchodził wieczór. Wnętrze lochu wypełniała coraz gęstsza ciemność. Współwięzień mamrotał coś pod nosem. Chyba się modlił.
Jak trwoga, to do Boga, pomyślałem. Ale żeby tak na co dzień żyć według przykazań, to już za trudne...
W tym aspekcie niewiele ta epoka różniła się od mojej.
*
Staszka obudził znajomy odgłos. Dźwięk żelaza... Łoże Maksyma było puste. Chłopak pospiesznie naciągnął spodnie i wzuł buty. Zbiegł na parter i przez niewielkie okute drzwi wyszedł na podwórze.
Dzień wstał piękny, taki, jakie trafiają się czasem pod sam koniec zimy. Powietrze było krystalicznie czyste. Słońce przygrzewało, na dachach szop i komórek pojawiły się liczne przetainy. Z sopli kapały kropelki wody.
Chłopak odetchnął głęboko. Pachniało sianem, drewnem, dymem spod kuchni i jakby leciutko stajnią...
To już chyba ostateczny koniec zimy, pomyślał. Najwyższy czas, kwiecień za pasem. Mógłbym się upić samym powietrzem. Oddychać, aż zakręci się w głowie.
Ziemia była jeszcze zmrożona. Dwaj pachołkowie trenowali szermierkę ze swym patronem. Przybysz z dwudziestego pierwszego wieku stanął oczarowany ich kunsztem. Obaj młodzieńcy machali szablami i wywijali młyńce w przerażającym tempie. Samiłło bronił się przed jednoczesnym atakiem, zręcznie parując ciosy za pomocą jataganów.
- Tak i widzisz - odezwał się Maksym siedzący w cieniu. - Na polu bitwy nieraz przyjdzie ci sztyletem zasłonić się od miecza lub szabli... Jeśliś wyuczony, dwu Tatarom pola jeszcze nie oddasz, jednak przed trzema nikt się nie obroni.
- Chyba że szczęście bardzo dopisze. - Gospodarz zatrzymał walkę. - Ale i wówczas trudno.
Gestem odesłał łebków na stos drewna. Usiedli i spoceni narzucili się płaszczami.
- Stawaj, waść. - Samiłło uśmiechnął się do Staszka. - Maksym wspominał, żeś niewprawny w robieniu bronią, ale twierdzi też, iż prawdziwy samorodny talent dostrzegł...
Chłopak poczuł dreszcz na plecach, lecz posłusznie ujął podawaną szablę. Nie była naostrzona.
Treningowa, zrozumiał.
Stary Kozak wbił jeden z jataganów w pień, drugim zakręcił tak, że ostrze rozmyło się w smugę, a rozcinane powietrze zaśpiewało.
To tylko sztuczka mająca przestraszyć i zdezorientować przeciwnika, uświadomił sobie Staszek.
Złożył się, jak nauczono go w Sztokholmie, i ruszył do ataku. Wymienili kilka błyskawicznych ciosów. Kozak był szybki i jednocześnie bardzo spokojny, uśmiech ani na chwilę nie znikał mu z twarzy. Staszek spróbował różnych sztychów, cięć i obejść. Samiłło bez problemu sparował wszystkie, a potem zakręcił przerażającego młyńca i ruszył naprzód niczym lokomotywa. Staszek niezdarnie odbił pierwsze cięcie. Klinga Kozaka dotknęła jego barku, biodra, szyi... Wreszcie szermierz uśmiechnął się i wycofawszy, wbił jatagan obok drugiego.
Na punkty wygrał, chłopak poczuł się naraz bardzo markotnie. A gdyby to było prawdziwe starcie, toby mnie wyfiletował tak co najmniej sześć razy...
- Staryś już trochę, by się od podstaw szkolić - powiedział gospodarz. - Ale czujesz broń w ręku, jakby ci była przypisana. Sił jeno twych mało. Przydałoby ci się na dobrym wikcie rok kamienie połupać, jak Maksym to czynił na chwałę Bożą dla opatrzenia murów Ławry Peczerskiej... A od jutra możesz się z tymi młokosami powprawiać. Gdy pierwszego pokonasz, ja uczył będę cię dalej.
- Dziękuję.
- I drewna narąb, bo ćwiczenie to dobre, i sił przydaje. - Wskazał pień z wbitym toporem.
Zabrał łebków i znikli wewnątrz kamieniczki. Maksym pospieszył za nimi. Chłopak zabrał się do roboty. Siekiera ważyła co najmniej pięć kilo. Ostra była jak brzytwa. Łupała nawet najgrubsze bierwiona, ale samo unoszenie jej wymagało nie lada wysiłku i Staszek szybko poczuł obecność mięśni, których istnienia wcześniej nawet się nie domyślał. Ciężka praca fizyczna na świeżym powietrzu sprawiała mu nieoczekiwanie dużo radości.
Boże, dzięki Ci za ten cudowny dzień, dumał. Za to, że przeżyłem tę szaleńczą drogę po zamarzniętym Bałtyku, za to, że odnalazłem przyjaciół. Za to, że jestem wolny i pierwszy raz w życiu nawet bogaty...
Zaraz jednak bolesna zadra zepsuła mu humor. Marek w więzieniu... No nic, może go wypuszczą po przesłuchaniu, może kogoś się przekupi, a może łasica się pojawi i uwolni? Tak czy siak, trzeba będzie iść i spróbować czegoś się dowiedzieć. Wreszcie uznał, że wystarczy. Na piętrze trzasnęło otwierane okno. Hela... Miała na sobie sukienkę, którą poprzedniego dnia wyciągnął ze skrzyni.
- Proszą nas na śniadanie - zawołała.
- Już pędzę...
Zebrał naręcze szczapek.
- Panie Samiłło - zaczął Staszek, siedząc przy stole - radzi jesteśmy bardzo i za gościnę dziękujemy, ale przykro nam darmo chleb pański spożywać.
Kozak odłożył łyżkę i spojrzał pytająco.
- W czym moglibyśmy pomóc, by za opiekę się odwdzięczyć? - uzupełniła Hela.
- Gość w dom, Bóg w dom. - Samiłło wzruszył ramionami. - Przyjaciółmi mego druha Maksyma jesteście, nie godzi się żądać od was jakichkolwiek posług.
- Bezczynność jest mi przykrą - odparła Hela. - Tkać i hartować umiem...
- Pomożesz zatem waćpanna Lesi i Marfie. A i tobie coś znajdziemy, jeśli taka twoja wola - zwrócił się do Staszka.
Po posiłku goście wyszli na podwórze. Hela milczała, zastanawiając się intensywnie nad czymś. Wreszcie jakby się obudziła.
- Staszku? - zagadnęła.
- Tak?
- Czy masz jakieś pieniądze?
- Wystarczy, żeby pół Gdańska kupić - pochwalił się. - Jeśli potrzebujesz...
- Poważnie pytam! - Tupnęła nogą.
- Złupiliśmy z Lapończykami Chińczyków w Palarnie. Dostałem swoją część - wyjaśnił. - To istna fortuna. No i zegarek mogę sprzedać.
- Chińczyków... A, tak, mówiłeś Markowi, gdy wracaliśmy do miasta - przypomniała sobie. - Weź Kozaka, może Samiłło przydzieli wam jeszcze któregoś z tych chłopców. Jest parę spraw do załatwienia. A ja... Wydaje mi się, że lepiej przez dni parę nie wychodzić na ulicę.
- Najłatwiej rozpoznać cię po włosach - zauważył. - Gdybyś założyła chustkę na głowę...
- Jeśli przyszli nas zamordować, to mogli wcześniej śledzić... Co będzie, jeśli mnie rozpoznają?
- Nie wiem, czy przyszli zabić właśnie was - westchnął. - Dla mnie to bez sensu.
- Dlaczego?
- Ja na ich miejscu przyszedłbym, zapukał do drzwi, gdyby okazało się, że was nie ma, zełgał coś Grecie i wrócił później. A oni uderzyli nagle i dziko, wyłamując po kolei wszystkie drzwi, zabijając każdego, kto się nawinął... Niczego nie rabowali, za to niszczyli jakby w szale.
- Masz rację, to bez sensu. Czy mniemasz, iż dokonał tego jakiś furiat?
- W moich czasach bywało i tak - zadumał się. - Był taki Ted Bundy, Amerykanin, który wdarł się do akademika i dla samej przyjemności mordowania zabił bodaj osiemnaście studentek... Byli i inni wielokrotni mordercy. Kot, Skorpion, Wampir, Łomiarz. Ale... Tu chyba jednak chodzi o coś innego. I raczej nie dokonano tego w pojedynkę. Tu cala banda przybyła nieść śmierć.
- Dobrze. Pomyślimy nad tym później. Teraz chciałabym, abyś zrobił kilka rzeczy.
- Mów, proszę.
- Po pierwsze, Greta. Trzeba ustalić, gdzie ciała z domu złożyli, i na pogrzeb dać. Księdza jakiegoś ugadać.
- Oczywiście. Pańko mówił coś o szopie przy kościele. Podpytam. Zajdę do karczmarza, o którym wspominałaś. Skoro właścicielka domu była jego ciotką, będzie wiedział co i jak.
Читать дальше