Dobra, dobra, tylko bez takich pomysłów! - przestraszył się mój diabeł stróż.
Rozmowa przygasła jakby sama. Obaj milczeliśmy, ogarnięci ciężkimi myślami. Dwaj skazańcy po drugiej stronie lochu gadali o czymś przyciszonymi głosami. Siedziałem, oglądając okowy. Gdybym tylko miał kawałek stalowego drutu i kombinerki... Obmacałem ogniwa łańcucha.
- Tu lity granit wszędzie - westchnął Klaus. - Nawet o tym pomyśleli.
- Nie rozumiem.
- Waść nigdy do lochu nie trafiłeś. - Uśmiechnął się pobłażliwie. - Gdy pilnika nie masz, okowy można o kamień przetrzeć. Tylko by to uczynić, piaskowiec jest potrzebny. Na granicie ogniwo łańcucha ślizga się, a cegła za miękka. Trzeć można, aż na pył całą zetrzesz, a na metalu ni śladu tych zabiegów... Są i tacy, którzy łańcuch łańcuchem przeciąć próbują, ale to drobnego i miałkiego piasku na podsypkę wymaga.
- Przecież to całe tygodnie trwa!
- Dlatego też co dni parę okowy strażnik sprawdza... - zaśmiał się bandziorek. - Piłę by trzeba, cieniutką taką, jakie w Lewancie robią... Ale i z drugiej strony - zmrużył oczy - próbować trzeba, bo czekać bezczynnie źle. Jak człowiek nic nie robi, we łbie mu się ze zgryzoty miesza. Tedy lepiej udawać przed sobą samym, że się coś dla odzyskania wolności przedsięwzięło...
Milczałem, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- Słyszałem kiedyś, że są sposoby, jak przeznaczenie oszukać - odezwał się znowu złodziejaszek.
- Sposoby?
- Na ucieczkę. Pierwszy taki, że lek się z maku mocny gotuje, po którym na dwa albo trzy dni sen człowieka ogarnia podobny do śmierci. Strażnicy za trupa takiego uznają i tym sposobem więzienie opuścić może. Jednak szkopuł w tym, że ciało rodzina i tak wykupić musi. A bywa, że złoczyńców trupy w miejscach sekretnych władze grzebią. - Wzdrygnął się. - No, a jeśli ciała krewniak przejąć lub wykupić nie zdoła, to śpiącego żywcem zakopią do ziemi albo, co jeszcze gorsze, medykom po cichu do ich ohydnych doświadczeń przekażą... Bywa też, że po dwu lub trzech dniach, gdy środek był zbyt silny, wcale przebudzenia nie ma, tylko prawdziwa śmierć we śnie człowieka zabiera. A najgorsze, co być może, to w takiej trumnie zakopanej się obudzić...
- To pech prawdziwy - rzuciłem, by podtrzymać rozmowę.
Wątpiłem, aby ta metoda komukolwiek umożliwiła ucieczkę. Ci ludzie umieją chyba odróżnić trupa od żywego człowieka? Pracowałem przecież w zakładzie pogrzebowym i patrząc na naszych „klientów", nigdy nie miałem nawet cienia wątpliwości.
- A inna metoda? - jednak mnie huncwot zaciekawił.
- Drugi sposób, gdy ktoś na powieszenie ma być skazany, to osadzić w gardle rurkę ze złota albo srebra. Gdy stryczek gardło dławi, ona powietrza pozwala zaczerpnąć. Jednak zawodny to sposób, bo szyja słaba i zwykle od sznura się wewnątrz przerywa albo i pętla grdykę miażdży, a pod zaciśniętym sznurem żyły krwi tłoczyć nie mogą. No i co najgorsze, aby człeka takiego odratować, przyjaciele muszą czuwać i ratunek szybko nastąpić powinien, a tymczasem bywa i tak, że zwłoki dzień cały wiszą prostaczkom na naukę... Jednego tylko znałem, komu się ta sztuka udała, ale jak zwierz dziki potem żył, ani mówić nie umiał, ani nie rozumiał za dobrze tego, co się wokół działo, jakby dusza już uleciała, ciało pozostawiwszy...
Niedokrwienie mózgu, pomyślałem. Kwadransik wystarczył, by neurony zaczęły obumierać. Zresetowało mu pamięć. A może uszkodzenia sięgnęły nawet głębiej.
*
Poranny trening, trochę wysiłku fizycznego, dobre śniadanie i od razu człowiek patrzy na świat bardziej optymistycznie, rozmyślał Staszek, maszerując w stronę ratusza.
Kim mogą być ci zagadkowi zabójcy? - zastanawiał się. Chińczycy? Chyba nie. Duńczycy? To już bardziej prawdopodobne. Albo jakieś portowe rzezimieszki na usługach jednych lub drugich... Teraz pytanie najważniejsze: Po co to robią? Po co ta straszliwa rzeźnia?
Przymknął oczy. Przypomniał sobie niedawną rozmowę z Helą. Własne słowa. Są ludzie, którzy lubią mordować, którzy zaspokajają w ten sposób jakieś mroczne instynkty. Wielokrotni mordercy, szaleńcy jak z „Milczenia owiec" i podobnych filmów. Schizofrenicy, którym głosy nakazują nieść śmierć między innych. To pierwsza możliwość. Szkoda, że najmniej prawdopodobna. Druga? Napad rabunkowy? Chęć zdobycia forsy? Całkowicie wykluczyć tego nie można, ale to raczej zły adres... No i, co najważniejsze, czy dla kilku talarów wyrżnięto by całą kamienicę? No i rabusie nie zostawiliby przecież pokrwawionego złota. A może by zostawili? Może jakiś przesąd ochronił te monety?
Dotarł do bramy prowadzącej na dziedziniec ratusza. Była zamknięta na głucho, więc zastukał kołatką. Uchyliła się furtka. Przez szparę wyjrzał ceklarz z twarzą przeciętą blizną. Staszek pamiętał go, to jeden z tych, którzy przyszli aresztować Marka.
- Ach, to waszmość - strażnik też rozpoznał chłopaka. - Zachodźcie, zapraszamy. Justycjariusz z pewnością zechce waszmości przyjąć.
Staszek wszedł na podwórze wciśnięte między wysokie mury. Furtka za nim zatrzasnęła się z łoskotem, od którego poczuł mrowienie na plecach.
- Proszę tędy, do kantorka. - Pilnujący usłużnie wskazał mu drogę.
Zapukał do drzwi.
- Wejść - dobiegło z wnętrza warknięcie.
Musiał schylić głowę, drzwi były niskie. Grzegorz Grot siedział za stołem, studiując jakieś papierzyska. Na widok Staszka wstał uprzejmie. Chłopak się ukłonił.
- Cieszę się, mogąc waści widzieć - odezwał się urzędnik, wskazując gościowi krzesło. - Już dumałem, czy nie posłać po waści, bo pogadać, niestety, musimy.
- Sprawa patrona mego... Jak on się czuje?
- Cios w głowę zniósł zaskakująco dobrze i następnego dnia całkiem do przytomności powrócił - wyjaśnił justycjariusz.
- Chwała Bogu.
- I ja się cieszę, lecz sprawa mistrza Markusa vel Marka Oberecha jest bardzo paskudna - powiedział Grot. - I dla nas, i dla niego to kłopot. Co gorsza, nie jest to jedyna sprawa, bo druga równie przykra wisi przy niej jak zdechły szczur...
Staszek uprzejmie czekał na wyjaśnienia.
- Z Norwegii przybyła wdowa po kacie z miasta Trondheim w towarzystwie chłopaka ze wsi Horg. Chłopak oskarża waści patrona, że jest sługą demona kryjącego się pod postacią łasicy. Można by wyśmiać fantazję dziecięcą i sprawę ad acta złożyć, gdyby nie to, że paskudnie się te jego insynuacje zgadzają z pismem, które z Bremy przyszło. Komisja ze starszych Hanzy złożona przesłała nam opis manifestacji demona na pokładzie okrętu „Srebrna Łania". Mistrz Markus wymieniony jest w dokumencie jako sługa stwora o kształtach łasicy.
Staszek miał ochotę zakląć.
- Teraz problem drugi... Córka mistrza Marka, Helena - westchnął justycjariusz. - Wdowa po kacie złożyła pismo, iż to jej zbiegła niewolnica. Ma na to dokumenty wystawione przez lensmanna Trondheim.
Staszek poczuł nagły ucisk w żołądku.
- Dlatego waszmość żądał, abym ją dobrze ukrył - domyślił się.
- Tak.
- Panna Helena jest polską szlachcianką!
- Wiem. Tedy roszczenie to można by oddalić, gdyby nie jeden, jeszcze paskudniejszy fakt. Dziewczę to wedle przedstawionych pism odpowiada za powieszenie kata oraz śmierć jego córki i pomocnika... Co gorsza, to drugie oskarżenie jest bardzo prawdopodobnym. Ciała ich w norweskich górach przy szlaku ku Bergen pogrzebane znaleziono. Dziewczynę zaś widziano, jak sprzedawała odebrane im konie.
- Porwali ją i gwałcili - powiedział Staszek, patrząc urzędnikowi prosto w oczy. - Okulawili, by nie mogła uciec, i planowali w zamtuzie osadzić. Wraz z mistrzem Markiem z ich łap wydarliśmy dziewczynę ledwo żywą. Na kacie sprawiedliwą pomstę uczyniono i pewności żadnej nie ma, iż ona to zrobiła.
Читать дальше