Witaj, Marku. Gdy przeczytasz te słowa, będę od dawna martwy. Umieram na zaawansowaną chorobę popromienną ... – zaczął.
Przerwał. Zaklął.
– A, do cholery! – parsknął. – Nie dość, że sam się rozklejam, to jeszcze jemu narobię doła... Trzeba inaczej. Optymistycznie. Wesoło! Tak, żeby uśmiechnął się, czytając. Żeby nigdy nie dowiedział się, co zaszło, żeby nawet nie szukał!
Zmiął kartkę w kulkę i pozwolił, by porwał ją wiatr. Wyjął raz jeszcze notes.
Drogi przyjacielu,
umykając z Europy, pozwoliliśmy sobie pożyczyć tę garść kruszcu...
Śmiał się gorzko, tworząc list pełen wyssanych z palca rewelacji. To było takie proste... Ciekawe, co przyjaciel zrobi, czy będzie szukał jego śladów w Ameryce? Podpisał się, a obok lewą ręką machnął gryzmoł mający udawać podpis Heli. Podmuchał, by tusz dobrze zasechł, schował list do butelki po tabletkach, zakorkował. Rozgrzał zapałkami lak. Umieścił list w garnku wraz z bransoletą pana Augusta. Zostawił sobie sto dolarów złotem, resztę wsypał do naczynia. Przez chwilę wahał się, czy nie dołożyć ryngrafiku otrzymanego od Heli.
Marek miałby jakąś pamiątkę po przybranej córce, pomyślał.
Ale gdy macał po kieszeniach, przypomniał sobie, że blaszka została w szpitalu na nocnym stoliku. Trudno, niech zatem zostanie z nim do końca... Zamaskował, jak się dało, ślady kopania. Zadymka gęstniała, ścieżkę pokryła mokra warstwa świeżego śniegu, ale nie sposób było zabłądzić. Ślizgając się lekko, zszedł na dno fosy, powędrował w lewo. Odnalazł trakt wiodący ku bramie, a po chwili samą bramę. W mieście śnieg prószył nieco delikatniej, wysokie mury chroniły przed wiatrem. Staszek spokojnie ruszył do domu doktora. Co jakiś czas przystawał, żeby odpocząć. Raz dotknął przegubu i przypomniał sobie, że nie ma bransolety.
– Tak będzie lepiej – szepnął do siebie. – Choć to przecież już bez znaczenia. Hanza umarła i nic jej już nie wskrzesi. Nawet Oko Jelenia.
Doczłapał do szpitalika przemarznięty, pokryty śniegiem jak bałwan.
– Gdzie pan się włóczył w takim stanie?! – zrugał go łagodnie doktor. – Dobry tydzień za wcześnie na przechadzki.
– Chciałem sprawdzić jedną rzecz, którą pamiętałem z poprzedniego pobytu – bąknął Staszek.
– Proszę się kłaść do łóżka! Zaraz przyniesiemy kolację.
Kristina wniosła metalową tacę, a na niej miskę parującej zupy rybnej.
– Tata bardzo się przestraszył, gdy pan znikł! – powiedziała z naganą.
– Przepraszam... Musiałem coś sprawdzić. Coś ukryć w nadziei, że kiedyś, po mojej śmierci, znajdzie to mój przyjaciel.
– Po śmierci? – zdziwiła się uprzejmie. – Pan już wraca do zdrowia.
– Widzę, co się ze mną dzieje – odparł.
– To tylko zimowy spleen – powiedziała. – Wielu Gotlandczyków na to cierpi. Zawsze zimą więcej piją alkoholu i łatwiej o awantury wywołane przygnębieniem i ponurymi myślami. Brak panu zwykłych radości życia. Uśmiechu dziewczyny, dobrze nabitej fajki, kieliszka nalewki... Radości, jaką daje karnawałowy taniec. Tu u nas, na prowincji, niewiele rozrywek. Jeśli tego pan szuka, trzeba jechać aż do Sztokholmu. To wielkie miasto... Weselsze. Teatry są, operetka, na koncert można iść.
– Uśmiechu dziewczyny... – podchwycił. – Była taka jedna, spodobała mi się do szaleństwa, ale się okazało, że jest już po słowie z innym.
– Czyli jest pan jakby w żałobie – podsumowała. – Człowiek się zakochuje, a jeśli uczucia jego są nieodwzajemnione lub co innego pokrzyżuje plany, cierpi czas dłuższy. Czasem i kilka lat się łudzi, że wszystko się jeszcze obróci wedle jego myśli. Bywa, i dekada mija, zanim zacznie nowej miłości szukać. To podokucza, ale minie.
– Gdy zdechnę, wszystko mnie – westchnął.
– Niech pan nie mówi takich niemądrych rzeczy! – ofuknęła go łagodnie.
Odgarnęła kosmyk jasnych włosów, który wymknął się spod czepka.
Jest piękna, pomyślał. Silna, ale delikatna, wysoka i pięknie się uśmiecha. Jak anioł. Ten czepek, płócienna sukienka, fartuszek... Skromny ubiór, który świetnie współgra z jej buzią. I taka czysta, jak wyszorowana w ługu. Doskonała w każdym calu. I zarazem całkowicie naturalna... Jak to nazywają psycholodzy? Przeniesienie? Dziewczyna rzuca chłopaka i ten nagle doznaje fascynacji inną. Pierwszą fajną, która się nawinie. Przelotnej fascynacji, bo to tylko reakcja mózgu, rozgrzanego hormonami i dopaminą. Luka, którą umysł chce zapełnić. Pragnę kogoś pokochać, bo mi tego brakuje. I zarazem nie chcę, bo ciągle jeszcze myślę o Heli.
Przypomniał sobie rozpacz, która ogarnęła go wtedy w Gdańsku, gdy zabili ją siepacze cara Iwana. Wtedy szok eksplodował w furię zabijania. Ruszył na pomoc przyjaciołom i siekł jak kapustę ludzi nieskończenie lepiej wprawionych w robieniu bronią białą.
Tu nie ma kogo usiec, pomyślał prawie wesoło. I nikt nie chce zabić mnie. To dobrze... A może nie byłoby głupio zostać tutaj? Poszukać sobie jakiejś pracy. Kupić domek opodal infirmerii. Zostać sąsiadem pana doktora. Flirtować z jego ładniutką córką pielęgniareczką. Iść z nią do teatru, bo przecież, u diabła, w Visby na pewno jest coś takiego. I z całą pewnością jest orkiestra.
– Właściwie to nigdy w życiu nie byłem z żadną dziewczyną w teatrze! – mruknął, oddając jej pustą miskę.
– Jeśli to miałaby być propozycja, to przykro mi szalenie, ale chwilowo nie mamy w Visby teatru. – Puściła do niego oko i wyszła.
Kryzys zaczął się dwa dni później. Osłabienie przyszło wczesnym popołudniem, uderzyło jak zimna fala, nakrywająca go wraz z głową. Staszek z trudem podnosił rękę. Każdy ruch powodował fale zlewnych potów. Do tego doszedł oszałamiający ból głowy i rąk. Telepały nim dreszcze.
– Influenza albo ostry bronchit – zbagatelizował lekarz. – Połaziłeś na wietrze, organizm osłabiony po tyfusie, to i nowe choróbsko się przyplątało... Chinina temu zaradzi. A Kristina natrze cię terpentyną i damy dodatkową pierzynę, żebyś wypocił bakcyle.
Drobny konował ze szwedzkiej prowincji, pomyślał Staszek z melancholią. Te ich studia medyczne to pewnie odpowiednik co najwyżej naszych kursów felczerskich. Nigdy nie zetknął się z chorobą popromienną ani nowotworami popromiennymi. Ja się wykańczam, a on sądzi, że to grypa.
Pielęgniarka przyniosła miskę klusek z gęstym gulaszem. Pomogła mu usiąść, podparła poduszkami. Podtrzymywała cierpliwie naczynie, gdy jadł. Nie miał apetytu.
– Musi pan odzyskać siły – strofowała go łagodnie, gdy chciał odłożyć widelec.
– Yhym... – mruknął. – Dziękuję.
Potem kazała mu się rozebrać do gatek i natarła mu plecy maścią. Woń kręciła go w nosie, chwilami wręcz odbierała dech. Dziewczyna miała silne palce, czuł, że nacieranie obluzowało mu wszystkie kości. Wreszcie wyszła, zostawiając mu na stoliku dzwonek i kubek z wodą oraz pół tabliczki czekolady.
Obudził się może godzinę później. Było mu zimno, trzęsły nim dreszcze. Nakrył się dodatkowym kocem, ale to nie pomogło. O szybki okna bił deszcz. W pokoju było chłodno, ale słaby poblask wskazywał, że w piecu tli się jeszcze żar. Staszek przez chwilę wahał się, czy nie zwlec się z łóżka i nie dołożyć polan do pieca, ale zrezygnował. Pod kołdrą było ciepło. Podciągnął się, poprawił poduszkę i spojrzał przez okno. Zmierzchało. Szpital był cichy, jakby cały budynek już spał. Chłopak westchnął. Mógł zapalić świecę i poczytać, ale nie miał ochoty. Ogarnęła go kompletna apatia.
Читать дальше