– Przydałby mi się długopis.
Wyjął z kieszeni notes i pióro kulkowe. Zapisałem słowo po słowie, co mówiły duchy.
Sen czy nie? – zastanawiałem się. Sen... Chyba faktycznie pogadałem sobie z własną podświadomością i tyle. Aczkolwiek miło było znów je zobaczyć.
Przypomniałem sobie, jak podczas żeglugi łódką na Gotlandię przyśnił mi się ksiądz Jon. Te sny... Zaczęły się, po tym jak nafaszerowałem się chińskim narkotykiem. Pierwszy był idiotyczny. Ale wkrótce potem ujrzałem Gretę, a po drugiej dawce spotkałem Zuzannę... Też martwą, ale jej przyszłość nie była zdefiniowana. Skąd ten sen? Czy dosypano mi czegoś do jedzenia? Chyba nie, bo po co mieliby to robić? A może to draństwo działa jak LSD? Nie eliminuje się z organizmu, tylko ulega otorbieniu. Cysta pęka i uwalania narkotyk nawet po wielu miesiącach od zażycia ostatniej dawki. A może mam trwale uszkodzony mózg? Albo co gorsza, zachwiał barierą zdolności poznawczych rozdzielającą świat żywych od świata umarłych? Paranoja jakaś.
Westchnąłem ciężko.
– Kochany pamiętniczku, znowu śniły mi się ładne, ale martwe dziewczyny. Może to dlatego, że dorastam? – mruknąłem pod nosem. Z drugiej strony, jeśli tak wygląda czyściec, to i ja taki poproszę.
– Jak się pan czuje? – zapytała kobieta.
Zupełnie zapomniałem o jej obecności.
– Przydałaby mi się pewna porada – powiedziałem wreszcie. – Może lepiej będzie powiedzieć: pomoc medyczna. Pani, z tego, co kojarzę...
– Mamy tu trochę podstawowego sprzętu. Co potrzeba?
– Miałem jakiś czas temu styczność z syntetycznym chińskim narkotykiem, wywołującym omamy oniryczne – wyjaśniłem. – Podejrzewam, że sen mógł być spowodowany jego uaktywnieniem się w moim mózgu. Czy byłaby pani w stanie zrobić mi testy na obecność substancji psychoaktywnych?
– Jak się nazywa ten środek?
– Ba, żebym to ja wiedział... Nie mogę też dać gwarancji, że w ogóle istnieje.
– Proszę?
– To paskudztwo pochodziło z naszej przyszłości. Co gorsza, przyszłości alternatywnej.
Wypytała mnie szczegółowo o objawy.
– Hmm... – mruknęła. – Ciężka sprawa. Nie ma takich substancji. Przypuszczać mogę, że to jakaś bardzo zaawansowana chemicznie pochodna LSD. I rzeczywiście narkotyki tej grupy bardzo wolno eliminują się z organizmu. Ale może to być też zupełnie inny czynnik psychoaktywny. Mogę zrobić bardzo czuły test na narkotyki i drugi na toksyny. Zobaczymy, czy coś wykaże.
– Poproszę.
Przyniosła walizeczkę ze strzykawkami i innymi takimi. Pobrała mi dwie fiolki krwi. Potem zabrała je do swojej kajuty, by odprawiać nad nimi jakieś czary. Wróciła po godzinie.
– Przykro mi, wynik podwójnie negatywny – powiedziała. – Jest pan czysty jak niemowlak. Pomijając... jak to nazywa literatura SF? Nanotech?
– Że niby co?
– Pana krew zawiera resztki czegoś, co wygląda na niewielkie urządzenia mechaniczne. Może biomechaniczne... Nie znam się na tym, ale wszystkie wydają się uszkodzone.
Niezłej klasy muszą mieć ten „podstawowy sprzęt”, pomyślałem.
Drzwi skrzypnęły cicho i do pokoju weszła młodziutka pielęgniarka. Była uderzająco podobna do lekarza, zapewne córka, a może wnuczka? Miała trójkątną, lisią twarzyczkę i śmieszny nosek. Ciemne włosy spięła z tyłu. Zapewne miała niewielką domieszkę krwi lapońskiej, bo odrobinę przypominała Taavi.
– Panna Kristina – domyślił się Staszek i uśmiechnął słabo. – A może pani?
– Panna. – Zarumieniła się lekko.
Zajęła się nim bardzo fachowo. Obejrzała język i spojówki, policzyła puls i zmierzyła temperaturę. Potem włożyła niciane rękawiczki i obmacała mu wątrobę. Z zatroskaną miną osłuchała serce. Zauważył na brzuchu paskudną, rozległą wysypkę, krostki podeszły krwią. Dziewczyna pociągnęła mu skórę grubą warstwą maści.
– Najgorsze za panem – powiedziała. – Jeszcze tydzień lub dwa i stanie pan na nogi.
– Ale co mi właściwie było?
– Prawdopodobnie tyfus. Ma pan silny organizm, główne objawy ustąpiły bardzo szybko. Było uderzenie gorączki, maligna, poszła wysypka, ale na oczach i języku tylko niewielkie zmiany. Dziesięć dni panem targa. To już przesilenie. Czuł pan bóle głowy?
– Tak. Już kilka dni przed wejściem na pokład...
– Choroba wylęgała się. Od tego się zaczyna: bóle i zajęte gardło przez kilka dni. Potem uderzenia straszliwej gorączki, krwawa wysypka, maligna, obrzęk wątroby i innych narządów, przekrwienie spojówek i tak dalej. Po kilkunastu dniach od zarażenia albo śmierć, albo przesilenie i powrót do zdrowia.
Przymknął oczy.
Dziesięć dni? Usiłował sobie cokolwiek przypomnieć. Transportowano go na noszach? Przekwitnięte pnące róże na ścianie domu? Czarny dym na błękitnym niebie... To ostatnie było chyba wspomnieniem jeszcze ze statku. Obrazki nie składały się w żaden ciąg logiczny.
– Byłem nieprzytomny ponad tydzień?! – wykrztusił.
– Półprzytomny – wyjaśniła. – Maligna... Podaliśmy na uspokojenie laudanum. Zbijaliśmy gorączkę zimnymi okładami. Wysypka już powoli schodzi. Skąd pan przyjechał? – zaciekawiła się.
– Z Polski. – Nie widział żadnego powodu, by to ukrywać.
– To już wiemy – przypomniała. – Prasa wspomina, że w zachodnich guberniach Rosji panuje tyfus. Zapewne ugryzła pana zarażona wesz, albo może pchła.
– Byłem na Lubelszczyźnie – powiedział. – To wschodni skraj Królestwa Polskiego – dodał.
Był pod wrażeniem jej wiedzy i fachowości, ale nie sądził, by akurat geografia odległego kraju była jej mocną stroną.
– Tam było powstanie – powiedziała. – Trochę się o tym u nas mówiło. Podobno car poczyna sobie w waszym kraju jak barbarzyńca i ludzie chwycili w końcu za broń.
– Owszem. Walczyli... Walczyliśmy o wolność, a teraz walka przegrana. Ja się trochę spóźniłem, można powiedzieć, kilka tylko razy po broń sięgnąłem. Długo by o tym mówić, ale po co ma się panna później męczyć wspomnieniami tego, co ode mnie usłyszy? Szkoda ślicznej główki na te okropieństwa.
– W szpitalu też mamy do czynienia z ranami i śmiercią. Czasem i od noża ktoś zginie. Ale może ma pan rację. Inaczej opatruje się ranę czy złamanie będące wynikiem nieszczęśliwego wypadku, a inaczej zadaną celowo przez złego człowieka.
Zaskoczyła go dojrzałość tej wypowiedzi.
– Był pan kiedyś w Szwecji? – zagadnęła. – Mówi pan po naszemu, ale jakoś bardzo dziwnie... Jak starzy ludzie z małych wiosek.
– Byłem tu, ale dawno temu. Naprawdę dawno. – Uśmiechnął się lekko. – Byłem w Dalarnie, odwiedziłem Sztokholm i nawet w Visby zdarzyło mi się dni kilka spędzić.
– Proszę teraz odpoczywać. – Zanotowała informacje i wyniki badań na karcie. – Za godzinę przyniosę obiad.
Przymknął oczy. Visby, Gotlandia... Przekorny los znów go tu przyprowadził. Nie miał na przegubie miedzianej bransolety. Czy ją stracił, czy może złożono ją z resztą rzeczy w szpitalnym depozycie? Czy warto podjąć wyzwanie i odszukać Oko Jelenia? Czy jeszcze w ogóle istnieje?
Znużony chorobą i rozmyślaniem zasnął.
Miasto od strony morza wyglądało uroczo. Przepłynęliśmy obok wiatraków stojących na wysokim skalnym klifie. Minęliśmy port i pożeglowaliśmy wzdłuż starego muru obronnego. Patrzyłem na szare kamienne ściany. Nad murem korony drzew zieleniły się soczystą barwą wiosennych liści. Ogród botaniczny i nadmorski park zajmowały teren dawnej dzielnicy hanzeatyckiej, wypalonej całkowicie podczas najazdu mieszczan Lubeki. Niemal nic nie pozostało z miasta, które pamiętałem. Tylko ruiny kościołów dumnie sterczały w niebo.
Читать дальше