Magda stała na dziobie, chłonąc widok miasta. Wiatr szarpał jej białą sukienkę, coraz to odsłaniając czerwone stringi. A jak akurat nie odsłaniał, to i tak prześwitywały. Widok ten nie robił na mnie żadnego wrażenia. Białe kozaczki, które miała na nogach, sprawiały, że czułem wyłącznie rozbawienie.
– Ładnie tu – burknął Hipopotam, opuszczając lornetkę. – Ale Zadar czy Dubrownik robią większe wrażenie.
Wzruszyłem ramionami.
– Każdemu, co jego – burknąłem. Byłem nad Adriatykiem, widziałem miejsca, o których wspominał, ale wolałem Visby.
Zacumowaliśmy spory kawałek na północ od miasta. Zastanawiałem się, ile czasu zajmie nam marsz wzdłuż brzegu, ale jak się okazało, znów nie doceniłem ludzi Hipopotama – na parkingu czekał już wynajęty jeep.
– Oprowadzisz nas po mieście. – Potentat wycelował we mnie serdelkowaty paluch. – Pokażesz ciekawostki i miejsca, gdzie bywaliście ze Staszkiem. Adamie, ty podejdziesz do muzeum, poszukasz kumatych ludzi...
– Lista ekspertów od dziewiętnastego wieku jest już gotowa, mamy umówioną konferencję o jedenastej – zameldował Szczurogęby.
Piątego dnia pobytu w szpitalu Staszek poczuł się na tyle dobrze, by wstać z łóżka. Wysypka znikła, pozostawiając po sobie jedynie liczne drobne strupki. Ubranie wisiało w szafie, uprane i przeprasowane. Na wewnętrznej stronie drzwi umieszczono niewielkie lustro. Spojrzał w nie i nie rozpoznał się. Skórę miał chorobliwie szarą. Oczy podbite, jakby przed chwilą zszedł z ringu bokserskiego. Skóra na przedramionach wisiała luźno, pod palcami czuł tylko węzły osłabionych mięśni, cała podściółka tłuszczowa zanikła.
Jakby mnie z obozu koncentracyjnego wypuścili, pomyślał ze smutkiem, patrząc na mocno rysujące się żebra.
Wciągnął spodnie i koszulę. Ta prosta czynność okazała się nieoczekiwanie męcząca. Nadal bolała go głowa, a każdy gwałtowniejszy ruch wyciskał pot... Podszedł do drzwi i nacisnął mosiężną klamkę. Delikatnie zaskrzypiały zawiasy. Staszek wyszedł z pokoiku. Znalazł się w korytarzu, w którym osiem par drzwi, rozmieszczonych symetrycznie po obu stronach, prowadziło do jakichś pomieszczeń. Wszystkie uchylono, zapewne pokoje były puste.
Ciepło dzięki temu lepiej cyrkuluje, pomyślał leniwie, patrząc na kaflowy piec wpuszczony w ścianę. Mniej opału zużywają.
Posadzkę wyłożono cegłą klinkierową. Podszedł do okna na końcu. Oszklono je niewielkimi szybkami wpuszczonymi w metal. Okno wychodziło na ogródek. Od wschodu zamykał go stary mur. Na trawie leżały płaty tającego śniegu. Dzikie róże pięły się po kamieniach. Przekwitły już, oczywiście, wśród liści czerwieniały drobne, pomarszczone od chłodów owoce. Za murem chyba była ulica, a dalej wznosiła się majestatyczna ruina kościoła. Szczyt ściany frontowej zdobiły dwie ceglane rozety.
W załomie korytarza znajdowały się drzwi wejściowe. Staszek nacisnął klamkę i uchyliły się. W twarz uderzył go chłodny powiew wiatru. Grudzień... Ciepły grudzień, czy może po prostu odwilż spowodowana bliskością morza?
Jest już zima, pomyślał.
Po trzech kamiennych stopniach zszedł na dziedziniec otoczony płotem. Jak mógł zauważyć, do budynku infirmerii przylegał pod kątem prostym większy dom mieszkalny, mieszczący też na parterze przychodnię i ambulatorium. Z komina unosił się dym, zapewne Kristina gotowała coś na kolację. Przed domem był podjazd i klomb bezlistnych w tej chwili krzewów. Od ulicy teren praktyki lekarskiej odgradzał wysoki płot z malowanych na brązowo desek. Furtka chwiała się, na wpół uchylona. Uliczką przejechała bryczka.
Słońce świeciło nisko. Staszek poczuł, że drżą mu kolana. Oparł się plecami o kamienny mur i odetchnął głęboko chłodnym powietrzem. Nie widział stąd morza, ale domyślał się, że trzeba wyjść przez furtkę i skierować się uliczką w lewo, w dół, ku murowi obronnemu.
Ciekawe, co jest na miejscu spalonej dzielnicy hanzeatyckiej? Pewnie jakoś to zabudowali.
Odwrócił głowę i spojrzał na zwaliska świątyni.
Pamiętam to... Te mury. Z tego starego serialu o Pippi Langstrumpf. Za sto lat będzie tam plac zabaw, pomyślał z pewnym rozbawieniem. Za to nie pamiętam ich z mojego pobytu. Spędziłem tu zbyt mało czasu, w dodatku przebywałem w innej części miasta, bliżej portu.
– To ruiny kościoła Świętego Mikołaja, spalonego, jak i pozostałe nasze świątynie, w roku tysiąc pięćset dwudziestym piątym przez mieszkańców Lubeki – odezwał się lekarz, nadchodząc od strony domu. – Już wstałeś? Za wcześnie trochę.
– Na chwilę, rozprostować kości... Przez ostatnie tygodnie cały czas byłem w ruchu. W biegu... A potem przez dwa tylko leżałem – tłumaczył się nieporadnie Staszek.
– Rozumiem. Gdy się przywykło do aktywności, trudno wyleżeć. Ale choroba ma swoje prawa. Bóg wybacza nam zawsze, człowiek czasami, a natura nigdy! – Doktor uprzejmym, choć stanowczym gestem wskazał wnętrze szpitalika.
Staszek posłusznie wrócił do swojego pokoju i położył się. Kristina przyniosła kolację. Zapadał już zmierzch, więc zapaliła trzy grube świece osadzone w lichtarzu. W blasku płomyków wydała mu się nagle ładniejsza, starsza i poważniejsza. Gra świateł i cieni na jej twarzy fascynowała.
– Mam coś dla pana. – Uśmiechnęła się. – Do poczytania. Może nie jest to najświeższa gazeta, ale za to w pańskim języku.
Wręczyła mu czasopismo. Spojrzał zaskoczony. Faktycznie, po polsku, „Kurier Warszawski” sprzed, bagatela, trzech lat.
– Dziękuję – bąknął.
Uśmiechnęła się i wyszła.
Prezent dała, z pewnością mnie podrywa, zażartował w myślach. Bo jak powszechnie wiemy z tanich pornosów, do szpitala chodzi się tylko po to, żeby sypiać z pielęgniarkami.
Łyknął zestaw tabletek. Białe były upiornie gorzkie. Po tych szarych odbijało mu się jakby choinką. Domyślał się, że to chinina i wyciąg z eukaliptusa.
Ciekawe, czy te leki w ogóle pomagają, czy organizm sam musi pokonać zarazę? – zadumał się. Coś tam pewnie dają... Jak smażony na maśle czosnek przy przeziębieniach. Do tej pory sądziłem, że wiem, co to choroba, dopiero teraz widzę, że wszystko, co przedtem przechodziłem, to tylko pryszcz.
Obmacał niepokojącą go gulę. Obok odkrył drugą. Zagryzł wargi. Coś jeszcze przeszkadzało mu w pachwinie. Macając po żebrach, zlokalizował jeszcze jedno dziwne zgrubienie. Ścisnął skronie. Zaczynał rozumieć. Miał wrażenie, że nagle zrobiło się zimno.
Bomba. Kocia bomba, która załatwiła Skrata... Kilka szybko rozpadających się izotopów, chronionych polem, które odblokować się miało przy jego materializacji. Mordercze promieniowanie.
Wystarczająco silne, by załatwić istotę wielkości hipopotama, pomyślał, w dodatku wychyloną tylko dwoma wymiarami w naszą rzeczywistość. Oberwałem przy skrzynce z dokumentami w alkierzyku, będącym sypialnią dziadka Heli. Akurat dokładnie pod strychem, gdzie łajdak się zmaterializował. Kilka metrów w linii prostej. Jedyną barierą była polepa i deski stropu. Czyli tyle, co nic.
– Napromieniowało mnie – szepnął.
W głowie tłukły mu się nieliczne wiadomości z lekcji przysposobienia obronnego. Skutki wybuchu bomby atomowej, promieniowanie przenikliwe... Efekty napromieniowania. Pierwszy objaw: wymioty. Przypomniał sobie zagajnik, gdzie ukrywali się z Helą. Mdłości, które trochę stłumił, jedząc kulki jałowca.
Przy dawce poniżej czterech grejów postać hematologiczna choroby popromiennej... – usiłował sobie przypomnieć. Czyli depresja szpiku kostnego, dewastacja układu limfatycznego. Zmniejszenie liczby białych ciałek, drastycznie zwiększona podatność na infekcje. Przy dawce powyżej czterech grejów postać jelitowa, uszkodzenia nabłonka w ustach, zaburzenia trawienia. Krwawe biegunki, no, tego akurat nie było. Ale liszaj w ustach, który miałem w Sielcu? Wygoił się dopiero w Lublinie.
Читать дальше