– Może. Ale nie zrezygnuję.
Machnął ręką.
– Mała prośba. Jak już zaspokoisz żądzę strzelania, nie pluj mu w twarz ani na podłogę. Zbyt łatwo ze śliny pozyskać kod DNA. Stałeś, patrząc na witrynę, mogła cię zarejestrować kamera z wnętrza sklepu. Jeśli policji uda się nas namierzyć, lepiej nie dawać im takich dowodów do ręki.
– Się wie.
– Tak tylko mówię, żebyś nie zapomniał.
Odpaliłem komputer. Zapikał komunikator. Otworzyłem połączenie.
– Pan Storm na linii – zameldowałem Szczurogębemu.
Twarz konsultanta była ledwo widoczna zza kaszki zakłóceń.
– Panowie, znalazłem kolejny raport sędziego śledczego Ogarewa. Przyjaciele z Moskwy twierdzą, że jest jeszcze jeden, znaleźli sygnaturę, ale wydobycie go z archiwum w Mińsku na Białorusi wymagało będzie uruchomienia funduszu łapówkowego. Pracownik archiwum gotów jest go nam skopiować, lecz żąda kasy. Konkretnie: dwudziestu euro.
– Żaden pieniądz. Skorumpujcie go – polecił Szczurogęby.
– Za trzy lub cztery dni powinniśmy to mieć. Sprawdziłem, na ile się dało, szwedzkie rejestry własności ziemskiej, spisy udziałowców spółek eksploatujących miedź, szwedzkich towarzystw kolejowych i tego typu bazy danych dla drugiej połowy dziewiętnastego wieku. Niestety, ani Stanisław Grążel, ani John Murray nie pozostawili po sobie żadnych tropów.
– Proszę szukać dalej – poleciłem.
Rozłączył się.
– Jutro o tej porze będziemy już na morzu – powiedział mój niechciany towarzysz. – Gorzej, jeśli nie uda się podjąć tropu.
– Nie mamy na to wpływu – odparłem. – Co więcej, jestem informatykiem, nie historykiem. Dlaczego od razu nie zatrudnicie tego Storma?
– Ty znałeś Staszka, łatwiej będzie ci iść jego tropem. Pan Robert jest fachowcem od grzebania w archiwach, ale większość tego, co jest w Szwecji, zdigitalizowano i udostępniono online – powiedział spokojnie. – Każdy działa na swoim odcinku. Szef wierzy w specjalizację. „Co jest komu przeznaczone, niech pociechę mu przynosi. Niechaj rolnik pole orze, a wojownik szablę nosi...”, jak to zauważył poeta Szota Rustaweli.
– A skąd, u diabła, znasz gruzińskich klasyków?!
– Jak robiliśmy u ciebie rewizję, sfotografowałem, jakie książki masz w biblioteczce, i pobieżnie zapoznałem się z tymi, których nie znałem.
– A po co?
– Skoro szef kazał mi z tobą współpracować, musiałem się trochę przygotować. Także po to, żeby poznać twój tok myślenia, przewidywać posunięcia... A w znacznej mierze jesteśmy tym, co czytaliśmy. Lektura nas kształtuje.
– Ekstra...
Byłem ciekaw, jakie są jego ulubione książki, ale nie zapytałem.
Lokomotywa zahamowała. Spod kół sypnęły się piękne warkocze iskier. Staszek ocknął się z płytkiej drzemki i wyjrzał przez okno. Pociąg wjeżdżał na most. Neogotyckie wieżyczki i stalowa kratownica wydały mu się znajome.
To ten długi most przez Wisłę, koło Tczewa, uświadomił sobie. Nie wiedziałem nawet, że istniał już w tej epoce!
Koła zadudniły głucho. Chłopak szczelniej otulił się kocem, ale nadal czuł dreszcze. Dotknął obojczyka. Miał paskudne wrażenie, że gula w nocy urosła. Zagryzł wargi.
Lokomotywa wydała długi, ponury gwizd. Wyglądała jak parowóz z filmów o Dzikim Zachodzie, była jednak mniejsza. Także wagony były inne – miały długi rząd drzwi, każdy przedział posiadał osobne wejście z zewnątrz i drugie z korytarza biegnącego wzdłuż wagonu. W dodatku kobiety i mężczyźni wsiadali oddzielnie, przedziały nie były koedukacyjne. Jeszcze na dworcu w Warszawie rozwiązanie to wydało się Staszkowi zgoła idiotyczne. Teraz, po trzech dniach jazdy, miał dość absolutnie wszystkiego.
– Z Warszawy do Gdańska przez Poznań – burknął, patrząc na mapkę pruskich szlaków kolejowych naklejoną na ścianie. – Wstąpił do piekieł, po drodze mu było...
Potoczył zaspanym wzrokiem po wnętrzu przedziału. Ciemne drewno, lustro ozdobione mosiężną listwą. Skórzane pokrycie kanapy. Drewniana podłoga i sufit w boazerii. Lampa olejowa obok drzwi na korytarz. Dziwaczny grzejnik pod siedzeniem co jakiś czas sapał i wpuszczał do przedziału porcję gorącego powietrza. Na szybie kładły się kwiaty mrozu. Gdy jechał przez Warszawę, walił śnieg. Także w Poznaniu powitała go zadymka. Tu, bliżej morza, panowała odwilż. Spod połaci śnieżnej wyłaniały się przetainy.
Koła łomotały na złączach szyn. Przypomniały mu się nauki dziadka udzielone jeszcze w dzieciństwie: szyna ma dziewięć metrów długości, należy odmierzyć na zegarku trzydzieści dwie sekundy, licząc jednocześnie ilość stuknięć. Uzyskany wynik pozwoli określić szybkość pociągu w kilometrach na godzinę. Można spojrzeć przez okno. Obok toru wbite są białe słupki. Górna liczba malowana na czarno to odległość od najbliższego węzła kolejowego.
Tylko że tu nie ma jeszcze takich słupków, szybkość w kilometrach na godzinę nic mi nie da, bo odległości mierzy się w milach, pomyślał leniwie. Trzeba po prostu siedzieć i czekać, aż się dojedzie.
Znowu przysnął. Sen przenosił w czasie, minione wydarzenia wracały niechciane. Jatka w wąwozie. Kilkudniowa podróż do Warszawy, ponure, ciemne miasto. Strach przy przekraczaniu granicy... Pociąg szarpnął i zatrzymał się. Staszek ocknął się i wyjrzał oknem. Nie poznawał tego miejsca. Przed sobą miał peron i dziwną drewnianą wiatę z dachem krytym czerwoną dachówką. Otworzył drzwi na korytarz i wyjrzał oknem po drugiej stronie. Niedaleko wzdłuż torów ciągnęła się fosa pełna szlamu. Zarastały ją miejscami trzciny. Za nią zobaczył bastiony jakiegoś fortu. Uwijali się na nich robotnicy z kilofami. Jedni kuli mury, inni ładowali gruz na taczki i po deskach wieźli go na brzeg rowu.
– To jeszcze nie Gdańsk – mruknął.
W tym momencie do drzwi od strony peronu ktoś zastukał. Staszek otworzył.
– Dzień dobry, życzy pan sobie bagaż przenieść? – Barczysty tragarz w uniformie ukłonił się grzecznie. Mówił po niemiecku.
– Dziękuję, nie mam bagażu – odpowiedział odruchowo Staszek. – Przepraszam, czy to Gdańsk?
– Tak, Gdańsk, stacja Brama Wyżynna.
– Gdańsk Główny to będzie następna?
– Jaka następna? – zdziwił się siłacz. – To koniec trasy już. Wszyscy wysiadają, proszę pana.
– Dziękuję – bąknął skołowany chłopak.
Wysiadł na peron. Bagażowi, sapiąc z wysiłku, zdejmowali z półek kufry i tobołki. Niektórzy pasażerowie sami dźwigali kosze i walizki.
Elegancka dama, jadąc z parodniową wizytą, musi mieć kilka sukien na różne pory dnia, kapelusze pod kolor, furę bielizny i tak dalej, rozważał Staszek, w ślad za rzeką podróżnych kierując się w stronę domniemanego wyjścia. Mężczyźni podobnie. Koszule, pudła z kołnierzykami, kapelusze pod kolor surdutów... Pierwszą rzeczą, jaką zrobię po dotarciu do Ameryki, będzie opatentowanie walizki na kółkach. Zarobię na tym jak Bill Gates w moich czasach. O ile zdążę.
Sam miał tylko jedną walizkę i dwie szable zawinięte elegancko w kilka warstw grubego szarego papieru. Pociąg szarpnął i odjechał w kierunku jakichś szop. Chłopak dłuższą chwilę lustrował okolicę.
Ta górka to pewnie miejsce, gdzie w moich czasach był dworzec PKS, wydedukował. A tam, gdzie ta parowozownia, postawią Dworzec Główny. Na razie to koniec trasy, bo Gdyni jeszcze nie ma, a o tym, by jeździć na Hel, na razie nikt nawet nie myśli... Znam trzy różne Gdański. No nic, poradzę sobie jakoś.
Unikając furmanek, bryczek i dorożek, przeszedł na drugą stronę ulicy. Rozpoznał budynek katowni, wystający ponad niższą zabudową. Czuł ssanie w żołądku. Pora rozejrzeć się za śniadaniem.
Читать дальше