Antykwariat otwierali o dziesiątej. Najpóźniej o dwunastej mieliśmy się zameldować na pokładzie jachtu Hipopotama. Szybka akcja i szybki odskok. Zanim policja spisze protokół, będziemy już na morzu. W lateksowej masce, podmalowanej i przypudrowanej na naturalny kolor, czułem się co najmniej głupio. Sądziłem, że pójdziemy od razu do sklepu, ale mój towarzysz pociągnął mnie na ławkę, na której siedzieliśmy poprzedniego dnia. Wyciągnął z torby niewielką walizeczkę i wdusił guzik. Prztyknęło mi w uszach.
– Co to...?
– Wykrywacz transmisji – mruknął. – Ten kolo ma w sklepie monitoring. Ze sześć kamer tam ślepi. Chodzi o to, żebyśmy się nie nagrali.
– Eee...?
– To wyłapuje, co kamerki nadają. Najpierw identyfikacja, potem zakłócimy ich działanie.
– One nadają bezprzewodowo?
– Nie, po kablach do rejestratora. Nasz człowiek to sprawdził.
– Jak niby chcesz z zewnątrz dobrać się do transmisji idącej po kablu?! – zdumiałem się.
– Tym urządzeniem. – Wpatrywał się w ekran.
– Nie chrzań, to niemożliwe, jestem z wykształcenia informatykiem.
– A ja z wykształcenia jestem szpiegiem. – Wyszczerzył szczurze zęby. – Zresztą nie musisz mi wierzyć na słowo. – Obrócił laptop w moją stronę.
Na ekranie widziałem obraz z kamer w sklepie. Był niezbyt wyraźny, ale nawet czytelny. Szczurowaty pokręcił gałeczką i obraz rozmazał się w kaszkę.
– A tak właściwie po co to? – zapytałem. – Przecież mamy maski...
– Bo rejestrują też dźwięk. Chybabyś nie chciał, żeby twoje kazanie zostało nagrane, a potem zanalizowane?
– Kazanie?
– Mam na myśli tę pełną patosu przemowę, którą układasz od wczoraj. Tę, którą planujesz wygłosić, zanim przestrzelisz mu kolana. Policja ma programy do porównania próbek głosu i na podstawie analizy cech indywidualnych mogłaby stwierdzić, czy ty to ty. Oczywiście, jeśli wpadną na nasz trop, czego nie da się tak do końca wykluczyć. A tym przetrzyj podeszwy. – Podał mi coś, co wyglądało jak gąbka do polerowania butów. – Dzięki temu psy stracą trop, nie da się też pobrać śladów zapachowych. Tylko jak będziemy w środku, niczego nie dotykaj i na niczym nie siadaj. Otwieram i zamykam ja.
Zaczął rozcierać na dłoni i palcach jakąś maść.
– To żeby nie zostawiać odcisków palców? – upewniłem się.
– No właśnie...
Milczałem oszołomiony. Wydawało mi się, że to, co chcę zrobić, jest proste. Wejść, powiedzieć kilka słów, strzelić, wyjść. A tu kamery, monitoring, nagrania, takie ślady, inne ślady...
– No to do roboty – westchnął ciężko, wręczając mi pistolet Makarowa z dokręconym już tłumikiem. – A tu jest, hmmm... Nazwijmy to, kabura.
Obejrzałem płytkę z trzema dziwnymi zaczepami. Domyśliłem się od razu, że chodzi o to, iż z normalnej kabury ciężko byłoby wyciągnąć broń wyposażoną w tłumik. Minęła chwila, zanim sobie z tym poradziłem.
– Byłeś w wojsku – przypomniał sobie.
– Byłem...
– No popatrz, a ja nie. A też umiem strzelać i wysadzać w powietrze.
Weszliśmy do wnętrza. Rzuciłem okiem na zamek. Nie. Drzwi nie da się zamknąć od środka... Cholera. Zlustrowałem sklepik. Pośrodku stała duża gablota z drobiazgami. Sznury korali, tabakierki, papierośnice, zegarki, biżuteria, monety... Pod ścianami w szklanych szafeczkach wypatrzyłem jakieś kindżały, pruską pikielhaubę, bagnety i temu podobny szmal militarny. W innej sztućce z fabryki Norblina, koszyczki, patery i inne utensylia.
Sprzedawca, a zarazem właściciel interesu siedział przy biurku. Był może z dziesięć lat starszy ode mnie, ale nie wyglądał na szczególnie silnego fizycznie. Nie wyglądał też na świnię ani hienę cmentarną.
Stanęliśmy po lewej, przed ścianą zawieszoną obrazami. Sprzedawca łypnął na nas okiem, ale dalej siedział nad katalogiem aukcyjnym. Wskazałem Szczurogębemu jakiś detal na jednym z obrazów. Ten pochylił się, jakby chciał przyjrzeć się dokładniej. Sprzedawca, widząc nasze zainteresowanie, wyszedł zza biurka. Odwróciliśmy się jak na komendę. Zamarł w pół kroku. Z bliska musiał się zorientować, że mamy maski na twarzach.
Wyciągnąłem z kieszeni pistolet i przeładowałem z trzaskiem, by sprzedawca zobaczył, że to prawdziwa broń. W jednej chwili jego twarz pokryła trupia bladość. Rzucił okiem w stronę biurka, zapewne faktycznie miał tam przycisk alarmowy.
– Czego chcecie?! – wykrztusił.
– Wrzaśniesz, to zastrzelimy! – powiedział Szczurogęby. – A gdybyś, rybeńko, jakoś uruchomił alarm, to nasi kumple wiedzą, gdzie poszliśmy z wizytą.
Przerażony sprzedawca pokiwał energicznie głową, chyba na znak, że będzie milczał.
– Popełniłeś błąd – warknąłem.
Boże, jak głupio to zabrzmiało...
– Oczywiście – zgodził się ze mną natychmiast. – Ale konkretnie: jaki i jak mogę go naprawić? – Strzelał spojrzeniami na boki, ale wszelkie drogi ucieczki miał odcięte.
– Ta płyta – wskazałem lufą kawałek steli widoczny od środka – pochodzi z cmentarza przy kościele Świętego Piotra i Pawła.
– Nic mi na ten temat nie wiadomo. – Rozłożył ręce. – Wedle tego, co mi powiedziano, wydobyto ją w latach siedemdziesiątych z wykopu pod rury przy bramie Żuławskiej, na końcu ulicy Długie Ogrody. To przedmiot pochodzący z legalnego źródła! Nabyłem od potomków kolekcjonera.
Uciszyłem go gestem.
– Ta płyta wróci na swoje miejsce. Masz trzy dni. Dogadasz się z proboszczem, wyeksponujecie obok świątyni albo wmurujecie w ścianę. To nieważne. Ma zostać godnie umieszczona. Albo przyjdziemy znowu, tym razem przestrzelić ci kolana.
– Czy to jasne? – zapytał Szczurogęby.
– Jasne – bąknął antykwariusz.
– Dziękujemy za współpracę. – Schowałem spluwę i ruszyłem do wyjścia.
– Ale... Dlaczego to takie ważne? Czy panowie wiedzą, kim była ta Greta? – dobiegło mnie pytanie.
Odwróciłem się w drzwiach i spojrzałem na niego zaskoczony. Uśmiechał się przepraszająco. Wyczułem w nim ciekawość, przemożną chęć poznania prawdy, przełamującą nawet strach.
– Niemka z pochodzenia, pracowała dla syndyka Hanzy Sudermanna i jego człowieka w Gdańsku, Mariusa Kowalika – wyjaśniłem. – Nie zrobiła kariery jako szpiegóweczka. Zamordowano ją, gdy miała zaledwie trzynaście lat.
– Nie zapomnij wykonać tego, o co prosiliśmy – warknął mój cerber i wyszliśmy.
Oddaliliśmy się szybko. W jednej z bram ściągnęliśmy maski. Schowaliśmy je wraz z bluzami do torby. Na szczęście nikt nas nie ścigał. Byłem ciekaw, czy antykwariusz w ogóle powiadomi policję.
– No, całkiem sprawnie poszło – pochwalił mnie Szczurowaty. – Pół minuty akcji i odskok. Sam bym tego sprawniej nie zrobił. Umiesz wyłożyć skomplikowaną sprawę w oszczędnych żołnierskich słowach. Ale powiedz, dlaczego nie przestrzeliłeś mu tych kolan? – zapytał. – Wczoraj wydawałeś się pełen krwiożerczego zapału...
– Nie wiem. Może zbyt wiele razy w życiu strzelałem do ludzi? – odparłem. – Może zbyt dobrze mu z oczu patrzyło? A może dlatego, że nabiłeś mi spluwę ślepakami? Ale dziękuję za pomoc.
Nic nie odpowiedział. Szliśmy spokojnym, ale szybkim marszem. Koło Arsenału, obok Hali Dominikańskiej. Minęliśmy Wielki Młyn, w którym kiedyś Marius Kowalik eksperymentował z energią pozyskiwaną z kół wodnych, kościół Świętej Katarzyny...
Przypomniałem sobie tamtą zimną noc na środku Bałtyku, gdy zaczęła tonąć moja łódka. I nieoczekiwany ratunek ze strony Krzyżaka płynącego samotnie do Szwecji. Udawał się do Vadsteny, do grobu świętej Katarzyny i jej matki, świętej Brygidy, do jednego z ostatnich klasztorów katolickich, trwającego w rozpaczliwym oporze, na przekór naukom Lutra... Wspomnienia wróciły. Tonąca „Jaskółka” syndyka Sudermanna, czający się na plaży grabieżcy wraków. Pistolet, gogle noktowizyjne... Dwanaście trupów? Czternaście? Ilu właściwie ludzi zabiłem w szesnastym wieku? Bo przecież była jeszcze bitwa z piratami, gdy uratowałem Petera Hansavritsona... Chińczycy i ich helikopter. I ten, którego kazałem torturować. Do licha, i jeszcze jedna bitwa z piratami, ta na wrakowisku. Posłałem do piachu więcej ludzi niż kilka poprzednich pokoleń mojej rodziny.
Читать дальше