– Niechajcie mnie, panie – zaskamlał zapytany. – Kowalem jestem, jak mnie zastrzelicie, kto będzie zęby rwał, konie kuł i wozy naprawiał...
Staszek podszedł do starca. Ten nadal miął w ręku carski ukaz.
– Zeżresz ten papier, bydlaku! – warknął Staszek. – Natychmiast i bez popitki!
Pochylił się i jednym szarpnięciem zerwał mu z piersi blachę. Nie była mocno przyszyta. Cisnął ją kowalowi pod nogi.
– W imieniu Rządu Narodowego! – warknął, celując mu z rewolweru prosto w czoło. – Przekażesz dziedzicowi, żeby wyznaczył wam nowego sołtysa. Dotychczasowy... nie nadaje się. A teraz brać łopaty i tu, pod krzyżem, wykopiecie mogiłę dla bohaterów! Dla człowieka, który oddał życie za to, żebyście mogli mówić po polsku i żeby was Moskale batogiem nie zagnali do cerkwi. I za jego druha, chłopa takiego jak wy, tylko trochę od was mądrzejszego, bo do miasta za nauką poszedł!
Wieśniacy wtulili głowy w ramiona.
– Biegiem!– Staszek machnął ponaglająco bronią i wypalił w niebo.
Rozbiegli się po opłotkach i zaraz wrócili z narzędziami. Za nimi ściągnęły kobiety oraz stado dzieci. Na widok sołtysa ciągle klęczącego w błocie zbiły się w gromadę i półgłosem wymieniały uwagi. Któraś się roześmiała, ale Staszek rzucił spojrzeniem jak cegłą i komentarze umilkły.
– Darujcie, panie – skamlał sołtys z ustami pełnymi papieru. – My prości ludzie... Gdzie nam się mieszać do spraw między szlachtą a carem. To nie na nasz rozum.
– Jak nie na wasz rozum, to dziedzica i księdza słuchać macie! Póki sami rozumu nie nabierzecie, oni za was myśleć będą.
Chłopi pracowali chyba w dziesięciu. Szybko i sprawnie wykopali mogiłę. Ktoś przyniósł szerokie stare drzwi. Przełożyli na nie ciała. Staszek spojrzał raz jeszcze na dostojną twarz marynarza. Rysy po śmierci zmiękły, złagodniały... Nakrył zwłoki derką i uśmiechnął się krzywo. Wieśniacy złożyli nieboszczyków do grobu i przystanęli niezdecydowani.
– Zasypywać! – rozkazał. – Ktoś tu jest cieślą?
– Ja, panie – ukłonił się drobny człowieczek.
Chyba mówił prawdę, bo w czarnej, krzaczastej brodzie połyskiwały wióry.
– Przygotujesz dębowy krzyż. Drewno namoczysz we wrzącym wosku albo oleju. Zresztą sam najlepiej będziesz wiedział, jak to uczynić, żeby długo oparło się próchnieniu.
– Tak, panie. Co na nim wyrzezać? Jakie nazwiska nosili ci bohaterowie?
– August Okoński i Sławek. Nazwisko Bóg jeden zna. Wiosną obsadzicie mogiłę dzikimi różami. I będziecie się tu modlić za spokój ich duszy, a potem wasze dzieci i wnuki. A jak proboszcza carscy wypuszczą albo gdy nowy nastanie, niech grób poświęci. Co tak stoicie? – Staszek spojrzał na kobiety. – Pomodlić się za spokój duszy bohaterów nie łaska? Zaproszenia wam trzeba? – Ponownie strzelił w niebo z rewolweru.
Cała wieś zgodnie padła na kolana. Jakaś staruszka zaczęła głośno odmawiać „W godzinę śmierci”. Reszta wtórowała. Kilka kobiet zaczęło chlipać, albo ze strachu, albo udzielił im się nastrój pogrzebu.
Staszek odpiął konia od wozu i założył mu kozackie siodło. Spojrzał zebranym w oczy. Część spoglądała na niego z lękiem, większość kompletnie bezmyślnie.
– Byłbym zapomniał – burknął.
Wyciągnął z kieszeni garść pieniędzy znalezionych przy zabitych. Podszedł do klęczącego przy grobie kowala. Wyjął mu czapkę z dłoni, nasypał w nią stosik srebrnych monet.
– To ode mnie dla wsi za fatygę przy pogrzebie – warknął. – Podzielisz sprawiedliwie między ludzi.
– Dziękuję, jaśnie wielmożny panie!
– A to za wykonanie krzyża. – Wręczył cieśli złotą pięciorublówkę.
Przez tłum przebiegł szmer. Teraz wszyscy patrzyli na niego ze zdumieniem. Wielkopański gest zrobił wrażenie.
– Ostańcie z Bogiem. – Wskoczył w siodło i po chwili galopował już traktem na zachód.
Klacz, uwolniona od wózka, gnała pylistym traktem jak wicher. Staszek podskakiwał lekko w siodle. Szybko zgrał się idealnie z jej ruchem. Wiatr owiewał mu twarz. Pachniało wilgotną ziemią, opadłymi liśćmi, jesienią. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje ani dokąd jedzie, ale nie obchodziło go to. Czuł się dziwnie swobodny, prawie szczęśliwy, jakby wraz z ciałami towarzyszy pogrzebał część dręczących go trosk. Od zwierzęcia biło ciepło i delikatny zapach sierści.
– Przepraszam, że zaszlachtowałem ci pana – mruknął. – Ale sama rozumiesz, wojna...
Klacz chyba nie zrozumiała, ale nie miało to żadnego znaczenia. Pędzili przed siebie. Słońce zachodziło, zrobiło się zimno.
– Jesteśmy dla siebie stworzeni – szepnął, gładząc ją po szyi. – Szkoda, że w tych czasach już nie wypada mi być Kozakiem. Pomknęlibyśmy na wschód, szlakiem Timofieja Barachtowa aż po krańce Syberii, do Chin, do Korei, na Alaskę...
Znowu jechał przez pola i rozległe ugory, które latem były zapewne wygonem dla krów. Rozglądał się, szukając szopy, cegielni, pasterskiej wiaty, jakiegokolwiek miejsca mogącego posłużyć za prowizoryczne schronienie. Derka dla konia była przytroczona za siodłem.
Zjadę w las, pomyślał. Znajdę jakiś wykrot, zwalone drzewo. Rozkulbaczę klacz, nakryję derką. Mam hubkę i krzesiwo, rozpalę ognisko i jakoś dotrwam do rana. W górach Norwegii było gorzej. Ale lepiej byłoby znaleźć stodołę. Cokolwiek.
Klacz zwolniła, nie miała już widać siły. Zdecydował się na chwilę postoju. Zachciało mu się sikać. Użyźnił glebę pod najbliższym krzakiem. Wrócił, objął zwierzę za szyję, wtulił twarz w szorstką grzywę.
A potem pojechali dalej. Koń potykał się co jakiś czas i oglądał pytająco na jeźdźca. Wyjechali na niewielki pagórek i wtedy Staszek ujrzał w dali przed sobą jasny punkt. Światło. Świeca w oknie domu? Ludzie. Szczerze powiedziawszy, wolałby uniknąć towarzystwa, ale po tylu godzinach jazdy musiał napoić konia. I naprawdę potrzebował się ogrzać.
Podjechał bliżej. Rozstajne drogi nagle wydały mu się znajome. Po chwili w półmroku zamajaczył kamienny słup – pojedynczy pylon nieistniejącej bramy. Staszkowi zachciało się śmiać i poczuł ulgę, jakby wrócił do domu.
– No, mała – poklepał klacz po szyi – co powiesz na ciepłą stajnię i miarkę pysznego owsa? A ja z przyjemnością posłucham raz jeszcze dźwięków fortepianu.
Klacz chyba nie rozumiała po polsku, ale zarżała przyjaźnie. Przywiązał cugle do słupa ganku i zapukał. Otworzył mu Piotr. Przez chwilę patrzył zdumiony.
– To ty? Wedle planu...
– Pobłądziłem i trafiłem tu tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności – wyjaśnił Staszek.
– Miałeś jechać...
– Pan August i Sławek zabici. Tylko oni wiedzieli, gdzie mam się udać.
Student zdusił przekleństwo. Zawołał w głąb podwórza. Zaraz nadbiegli Maćko i jeszcze jakiś chłopak.
– Zajmijcie się klaczą – polecił Piotr. – Wytrzyjcie ją, rozgrzejcie pęciny...
– Się wie.
Nie minęło pięć minut, a Staszek siedział już w znajomym saloniku, grzejąc dłonie o kubek herbaty. Marcelina pobiegła do kuchni, nalała do rondelka wino, zaprawiła miodem, a teraz szukała przypraw. Gospodarz i jego narzeczona zmartwiali słuchali relacji.
– Wiem, o którą wieś chodzi – powiedziała kobieta. – Zadbamy o ich grób.
– Stary był ranny w bok – mruknął student. – Chyba go postrzelili z pistoletu. Sam opatrzył, mówił, że to tylko draśnięcie.
– Rana niegroźna mogła się głębiej rozpęknąć, gdy spadli z wozu – zauważyła jego narzeczona. – Rzecz to już bez znaczenia. Dusza jego już u Pana.
Читать дальше