– Drodzy i zacni – powiedział Staszek po rosyjsku – wedle tego, co ustalił wasz oficer, do walki ruszać macie kolejno wedle wieku, od najstarszego poczynając. Nijak jednak rozeznać nie mogę, który z was jako pierwszy wystąpić powinien.
Spojrzał w oczy temu, który wydawał się najstarszy. Ale Kozak gwałtownie pokręcił głową. Staszek spojrzał w oczy drugiemu. Ten cofnął się pół kroku.
– No, skoro sami nie wiecie, ile macie lat, to może we trzech naraz się na mnie rzucicie? – zaproponował. – Dwóch usiekę z całą pewnością, ale mniemam, że trzem rady nie dam. Ten, co ocaleje, nawet jeśli ranny, jak bohater do pułku wróci – szydził. – Order Świętej Anny za taki wyczyn dostać można. A co mi tam, we trzech i konno atakujcie! Wszak i konia usiec potrafię.
Pobledli. Żaden nie kwapił się jakoś do walki.
– Panowie, decydujcie szybciej, spieszy mi się – warknął, ostentacyjnie wyciągając z kieszeni zegarek.
Otworzył kopertę i uśmiechnął się szyderczo. Kozacy cofnęli się jeszcze o krok. Ruszył w ich stronę z nonszalancją, ciągnąc szablę po ziemi. I nagle stało się coś, czego nie przewidział. Ten, który wyglądał na najmłodszego, poderwał karabin i nie patrząc prawie, szarpnął za spust. Staszek zmartwiał, wiedząc, że nie zdąży się uchylić, więc tylko się uśmiechnął z pogardą. Syknęła spłonka, ale strzał nie padł. Widocznie broń nabito kilka dni temu i proch „zakisł” od wilgoci.
– Nie wystrzeli. – Staszek przechylił głowę. – Bo wiecie, zapomniałem wam powiedzieć, że jestem diabłem. Polskim diabłem, bo jakbyście nie wiedzieli, w naszym kraju i diabli bywają szlachtą, a szlachta diabłami. Dwie dusze już dla piekła dziś zdobyłem. – Wskazał gestem trupy. – Wasza kolej! Za chwilę podążycie na dół, tam, gdzie wieczna ciemność rozpraszana jedynie żarem i gdzie czekają już na was kotły z wrzącą siarką.
Na spodniach tego z karabinem wykwitła nagle mokra plama.
– Cień szansy ratunku nikły wam pozostał. Kule się mnie nie imają – szepnął Staszek. – Tylko gołą stalą coś możecie zdziałać. A teraz szaszki w dłoń i stawać, skurwysyny! Usieczcie mnie, póki żyjecie.
Zrobił jeszcze krok. I w tym momencie w chłodnym powietrzu zegarek zaczął wygrywać melodyjkę. Sołdaci wrzasnęli i jak na komendę skoczyli w siodła. Spięli konie i nie oglądając się, pomknęli między brzozy.
– Wracać, tchórze! – wrzasnął Staszek, biegnąc za nimi. – Świnie! Eunuchy! Śmierdziele! Bękarty! Jeszcze z wami nie skończyłem!
Tętent kopyt stopniowo ucichł w oddali. Staszek podszedł do przewróconego wozu. Pochylił się nad Sławkiem. Chłopak nie żył. Ołowiana kula karabinowa przeszyła mu łopatkę, a grzybkując w ciele, wyrwała jeszcze z przodu paskudną dziurę. Nawet jeśli nie zginął natychmiast, to padając na ziemię, chyba skręcił kark. Koń też nie dawał znaku życia.
Staszek ruszył w stronę marynarza. Weteran trochę się podciągnął, opierając o pień brzozy. Był blady jak ściana, rana odniesiona w południe musiała się otworzyć, bo cały bok kurtki miał we krwi. Ale uśmiechał się szeroko.
– Pomyliłem się – powiedział. – Wybacz starczą głupotę. Widać czasem warto z jedną szablą na pięciu zabijaków iść. Aleś ich sprawił – pochwalił. – Nie sądziłem, że tak gładko ci pójdzie. Warto było pożyć lat dziewięćdziesiąt i dwa, żeby choć przed śmiercią ujrzeć tak mistrzowski pokaz fechtunku. Ostatni raz coś takiego widziałem, kiedy pułkownik Szymon Mohort szarżował na boruszkowickiej grobli. A ci trzej... Naprawdę jesteś diabłem? – Łypnął podejrzliwie.
– No co pan, czy ja wyglądam na diabła?! – zirytował się Staszek.
– Po prawdzie trochę tak. – Starzec roześmiał się, zakaszlał i splunął krwią. – Ludzie nie umieją walczyć tak jak ty. Nawet dziadek panienki Heleny nie dotrzymałby ci pola. Ale przecież byłeś z nami w kościele...
– Wóz jest cały, postawię go tylko i zaprzęgnę któregoś z ich koni. – Klacze oficerów pasły się spokojnie, nawykłe najwyraźniej do widoku krwi. – Dyszel diabli wzięli, ale myślę, że jakoś da się...
– Daj spokój, zwłoki przez łęk siodła przerzucisz, poręczniej będzie, niż kawaleryjskiego konia do wozu wiązać. One do takiej roboty nie nawykły.
– Zwłoki... – Staszek spojrzał na ciała oficerów leżące w wysokiej, zrudziałej trawie.
– Moje zwłoki – uściślił starzec. – No i tego biedaka Sławka. Nóg już nie czuję, a chłód podchodzi coraz wyżej.
– Ale...
Chłopak teraz dopiero spostrzegł, że pod starcem rozlała się już ogromna kałuża krwi.
– No już, nie płacz, śmierć na wojnie rzecz naturalna. Tyle kul mnie w życiu minęło... Aż wreszcie musiał przyjść czas. Ale dobrze jest umierać na świeżym powietrzu i czując spokój ducha. Bohaterami wszak jesteśmy. Rozbiliśmy konwój. Uwolniliśmy towarzyszy. Dziewczynę uratowałeś od śmierci i pohańbienia, a jeszcze i narzeczonego jej zwróciłeś. Usiekłeś tych, którzy próbowali nas ścigać. I umieram jako wolny człowiek. A tobie tę wolność zawdzięczam.
– Zwracam szablę...
– Zatrzymaj ją. Na pamiątkę. A tu masz trochę pieniędzy, już mi nie będą potrzebne. – Z kieszonki przy pasie weteran wyjął skórzany portfel. – I jeszcze jedno... Kilka już razy chciałem o tym z tobą porozmawiać. Mam dla ciebie coś jeszcze.
Podciągnął rękaw, odsłaniając miedzianą bransoletę. Zsunął ją, z trudem przeciągając przez dłoń, i obracał w palcach. Staszkowi przypomniał się umierający szermierz Ripp van der Tripp.
– Dla ciebie – powiedział starzec.
– Ale co to właściwie jest? Jaką tajemnicę kryje ten przedmiot? – zapytał chłopak, śledząc artefakt obracający się w pomarszczonych dłoniach.
– Powiedz mi, czy zgłębiając dzieje Hanzy, usłyszałaś kiedykolwiek o tak zwanym Oku Jelenia? Nie musisz odpowiadać, już widzę, że się nie pomyliłem.
– Myślałem, że zniszczył je Hulier Hansavritson w Visby w roku tysiąc pięćset sześćdziesiątym.
– Nie rób ze mnie głupca. Już nie musisz. Wiesz przecież naprawdę dużo – uśmiechnął się starzec. – Znacznie więcej niż ja.
– Pan...
– Los widać nas zetknął... Hanza umarła. Ale gdy przybyłeś z panienką Helą do Chełma, zrozumiałem, że coś tak wielkiego nie ginie nigdy bezpotomnie. Siłą prawdziwego imperium jest to, że się odradza w krwi i chaosie. Powalone na kolana, wdeptane w błoto, zamordowane i pogrzebane zawsze powstaje. Polska się odrodzi z upadku. Hanza też powróci. Może za pięćset lat. Ale wróci... Weź krzyż w dłoń i wypowiedz słowa waszej kupieckiej roty.
– Roty?
– Jeśli jesteś właściwym człowiekiem, będziesz wiedział, co masz powiedzieć.
Staszek zamyślił się na chwilę. Wreszcie ujął krzyżyk.
– Serce w mej piersi bije dla Hanzy – słyszał to głupie zdanie tyle razy, że teraz pojawiło się jak na zawołanie.
– Od tej chwili po kres żywota – powiedział poważnie starzec. – A teraz słuchaj i nie przerywaj. Chcecie odzyskać Oko Jelenia, bo to swego rodzaju dusza Hanzy. Ale jest coś jeszcze, o czym zapewne nie wiecie. W tysiąc osiemset osiemnastym roku sprzedano resztę wspólnej majętności, w tym dom hanzeatycki w Lubece. Ostatni syndyk Hanzy nie miał kontaktu z dyktatorem. Nie znał jego tożsamości ani nie wiedział, czy w ogóle został wyznaczony dyktator. Od ostatniego Hansetagu minęło wszak niemal półtora wieku, a godność syndyka przechodziła z ojca na syna dziedzicznie, bo nie było już nikogo, kto mógłby syndyka wyznaczyć wedle starych praw. Podobnie przekazywano tytuł dyktatora. Z pokolenia na pokolenie. Poznałem człowieka, którego przodek był ostatnim syndykiem Hanzy. W zasadzie prawie samozwańcem, bo wybrali go potajemnie delegaci jedynie trzech miast. Zdeponował pieniądze w szwedzkim banku Sigridsena w Sztokholmie. Czy wiesz, jak kiedyś identyfikowano dyktatora Związku?
Читать дальше