– Plan, nawet najlepszy, wynikiem był narady, o której narzeczona mi mówiła. Wdzięczność moja...
W rzyć sobie wsadź tę wdzięczność! Oddawaj mi moją dziewczynę! – miał ochotę wrzasnąć Staszek, ale przemógł się, a nawet zdobył na uśmiech.
– Cała przyjemność po mojej stronie. – Ukłonił się rywalowi i mocno uścisnął jego dłoń. – Niech was Bóg prowadzi.
– Z Bogiem. – Fryderyk wskoczył na konia i uderzając piętami w boki, ponaglił go do kłusu.
Pomknęli traktem na Lublin. Staszek patrzył, jak Hela unosi się i opada w siodle. Po chwili oboje znikli za zakrętem feralnego wąwozu.
Nie zobaczę jej już nigdy, pomyślał z melancholią. Dotknął mrowiących nadal warg opuszkami palców. Kiedyś znajdę sobie inną dziewczynę, może nawet jeszcze fajniejszą, założę rodzinę. Ale zapamiętam ją na zawsze. Nigdy też nie dowiem się, jaka jest naprawdę. Dotknął wargi raz jeszcze. I nie ma to już żadnego znaczenia. Ważne, że żyje. Raz już ją opłakałem. A teraz... Dwa zero dla nas w starciu ze śmiercią. Ale mimo wszystko czuję się jakby oszukany. Jakbym stracił coś, co uważałem za swój łup.
Spojrzał na przedmiot ściskany w dłoni. Dziewczyna dała mu mały ryngraf, z jednej strony ozdobiony trójpolową tarczą z herbami Polski, Litwy i Rusi, z drugiej wizerunkami krzyża i korony cierniowej.
Czas powoli zatrze pamięć jej twarzy, pomyślał. Za dwadzieścia, trzydzieści lat pozostanie tylko jakieś ulotne wspomnienie kosmyka rudych włosów. Ale ten kawałek blaszki zawsze będzie mi ją przypominał. Na preriach Ameryki, w złotodajnych lasach Alaski czy gdzie jeszcze los mnie rzuci... A po latach oddam go synowi albo każę włożyć sobie do trumny.
Spostrzegł, że Krzysztof spogląda w ślad za odjeżdżającymi. Podszedł do niego.
– No i przepadło nasze wyśnione lukrowane ciasteczko – westchnął chłopak.
– Przepadło – przyznał Staszek.
Nadjechały trzy powoziki. Do pierwszego załadowano kufry i skrzynkę z kibitki, do drugiego znoszono porzuconą po krzakach broń. Maćko jeszcze obszukiwał trupy zabitych Kozaków. Z zadowoloną miną wrzucał za pazuchę kapciuchy z tytoniem. Przy kieszeni dyndały mu grube srebrne dewizki co najmniej czterech zegarków.
Ten to się obłowi, uśmiechnął się krzywo Staszek.
Sam miał ochotę przepatrzyć nieboszczykom kieszenie, ale obecność tylu ludzi trochę go krępowała... Nadjechała jeszcze niewielka fura zaprzężona w siwka. Powoził Sławek.
– Jedziesz ze mną – poinformował pan August. – Polecenie pana Piotra. Mam znajomka dwadzieścia wiorst stąd. U niego przeczekamy czas jakiś.
Wgramolili się na wóz i ruszyli, zostawiając po sobie pobojowisko. Chłopak raz jeszcze obejrzał się i zlustrował miejsce potyczki, choć nie był to widok, który chciałby zapamiętać... Kilkadziesiąt minut później las został za ich plecami.
– Dużo naszych zginęło – westchnął Staszek.
Teraz dopiero docierało do niego, czego był świadkiem. Na razie ciągle był w szoku po walce, zdezorientowany, rozbity, otumaniony. Ale rzeczywistość już przebijała się przez bariery ochronne. Groza sytuacji powoli brała go w posiadanie.
– Wszyscy byśmy zginęli, gdyby wpadli na pomysł, żeby się rozjechać i przeczesać las po obu stronach wąwozu – powiedział poważnie staruszek. – Nasz to błąd, że nie wystawiliśmy posterunków, ale i tak sił naszych mało, a na cztery części rozdzielić się musieliśmy. Dwunastu naszych tam padło, ale Moskali będzie ponad dwudziestu. Ośmiu więźniów odbiliśmy.
– Czy było warto? – wykrztusił Staszek. – Toż połowę naszych wybili.
– Oczywiście – odezwał się Sławek. – Ale policz sam, dwunastu padło, ośmiu uwolniono. Zatem straty nasze w liczbach bezwzględnych to cztery zaledwie. Moskali ubiliście ze dwudziestu, zatem na każdego, kto z naszych szeregów ubył, aż pięciu Kozaków życie oddało.
Chłopska logika, westchnął w duchu chłopak. Pokrętna... Gdzie on się uczył liczyć?! W trzyklasowej gminnej szkole? Przecież potem za subiekta w sklepie robił! Zresztą wojna to nie algebra!
Przypomniał sobie, jak biegnie pod górę, ślizgając się po stromej skarpie. Pod górę na spotkanie kul...
Dochodziła piętnasta. Od rozbicia konwoju minęły niemal dwie godziny. Ochłodziło się, a oni nadal jechali, kierując się gdzieś na północny wschód. Minęli kilka wiosek, teraz trakt znowu wiódł przez rozległe kompleksy leśne. Staszek miał dreszcze. Koszula, surdut, gruby płaszcz jakoś nie pomagały.
Sławek powoził z dużą wprawą, omijając liczne kałuże, dziury i koleiny. Pan August pykał sobie fajeczkę na długim cybuchu.
Widocznie lata na morzu zahartowały go, nie czuje zimna tak jak ja, pomyślał chłopak. A przecież spędziłem zimę w Skandynawii. Powinienem być twardy jak dębowa deska.
Pociągnął nosem. W powietrzu czuć było mróz. Szare chmury zdawały się ciężkie od śniegu.
Odpocznę kilka dni i zastanowię się, co dalej, rozważał. Do tej pory niosła mnie rzeka wydarzeń. Teraz trzeba samemu zadecydować. Nie bardzo czuję się na siłach. Nie jestem gotów. Miałem swój pomysł na życie, nie wypalił, teraz jestem w kropce. Muszę wymyślić coś innego. Ameryka? Czy ja naprawdę chcę do Ameryki? A gdyby tak pojechać, ale nie samotnie? Zabrać Krzysztofa i Arkadiusza...
Siedzący na koźle Sławek nieoczekiwanie poleciał w przód, prosto na orczyk. Chwilę później koń wydał z siebie dziwny kwik i padł jak podcięty. Dyszel trzasnął jak zapałka. Wóz stanął na nosie i wywalił się na bok. Staszek i pan August potoczyli się w błoto jak ulęgałki. Dopiero w tej chwili ich uszu dobiegł huk dwu wystrzałów karabinowych.
Zwierzę wydało z siebie długie, zamierające rżenie pełne bólu i kopnąwszy nogami, znieruchomiało. Chłopak przypadł do weterana. Ten leżał na wznak, ale był przytomny. Rękę przycisnął do zranionego boku.
– Uciekaj w las – wycharczał. – Ja już i tak...
– Ale...
– Uciekaj, to rozkaz! Nie, nie zdążysz! Broń, w torbie! Rewolwery!
Staszek odnalazł torbę wzrokiem, ale w tym momencie wiedział już, że jest za późno. Szabla też leżała zbyt daleko. Jego rewolwery siedziały sobie wygodnie w kaburach na szelkach, ale by po nie sięgnąć, musiałby rozpiąć siedem guzików. Gdyby tylko pomyślał o tym wcześniej... Przepadło. Wrogowie pojawili się jak diabliki wyskakujące z pudełka. Kozaków było pięciu. Trzej szeregowi, dwaj oficerowie. Szeregowi mieli przewieszone przez plecy karabiny. Staszek spostrzegł, że mają naprawdę piękne konie. Zwierzęta były zadbane, nie żałowano im owsa, szczotki ani zgrzebła. Patrzyły na niego znacznie życzliwiej niż jeźdźcy.
– Wstań – rozkazał po polsku młodszy z oficerów. – Ręce na kark.
Chłopak rozejrzał się rozpaczliwie w poszukiwaniu jakiejkolwiek broni i spostrzegł karabelkę u boku rannego.
– Panie Auguście, czy mogę pożyczyć pańską szablę? – zapytał.
W oku weterana błysnęła łza.
– Nie rób tego. Wezmą cię do niewoli. Nic przeciw tobie nie mają, niczego nie udowodnią, co najwyżej to, że byłeś ze mną – powiedział. – Potrzymają w rotach aresztanckich, może ześlą do europejskiej części Rosji na kilka lat. Nie warto...
– Czy mogę?
– Nie warto!
– Czy mogę?
– A bierz, huncwocie, skoro musisz! – westchnął. – Ale nie warto.
Staszek jednym ruchem wyciągnął karabelę z pochwy u boku starego. Damasceńska klinga zalśniła. Paski jasnej i ciemnej stali przypominały słoje sosny. Głownia wyglądała niemal identycznie jak w broni podarowanej mu kiedyś przez Maksyma w Sztokholmie. Uznał to za dobry znak. Podniósł się. Spojrzał w oczy Kozakom.
Читать дальше