Nagle gdzieś z boku, po lewej, rozległa się niespodziewana palba. Chłopak obejrzał się odruchowo i spostrzegł uzbrojoną grupę przedzierającą się przez młodnik. To część oddziału, która miała zlikwidować straż tylną, przyszła z pomocą. Po chwili z prawej pojawili się też ci, którzy pilnowali traktu z drugiej strony. Hela biegła wśród nich. Z rozpuszczonymi włosami, w szarawarach i z rewolwerem w ręce wyglądała jak walkiria. Na policzku miała ślad krwi, ale Staszek nie zdążył spostrzec, czy jest ranna, czy tylko się ubrudziła.
– Trzech lub czterech zdołało ujść! – krzyknęła. – Siedmiu zabiliśmy!
A, pewnie ci, którzy zaniechawszy obrony kibitek, rzucili się na koniach do ucieczki, zrozumiał Staszek. Sprowadzą nam na kark pogoń! Może nawet dość szybko, jeśli jakiś oddział z Dęblina wyjechał na spotkanie konwoju!
Rosjanie przestali strzelać. Do uszu powstańców dobiegły tylko oddalające się trzaski. Uciekali. Przegrupują się i zawrócą? Piotr wyszedł spomiędzy drzew ze zdobycznym karabinem, zawadiacko przerzuconym przez ramię.
– Większość zabita, nieliczni uciekli – powiedział z zadowoleniem. – Pewnie gdzieś na skraju lasu zostawili konie. Ale i naszych z dziesięciu lub piętnastu legło.
– Spartaczyliśmy zasadzkę – westchnął Staszek.
– W pewnym stopniu masz słuszność – przyznał Piotr. – Przewidzieli, że możemy się na nich zasadzić, i część oddziału puścili wokoło, żeby od południa las objechali. Tych tu nieszczęsnych towarzyszy naszych wystrzelali, bo podkradli się do nich od tyłu. Zobaczmy, co z kibitkami.
Wrócili na skraj lasu. W wąwozie uwijali się powstańcy. Zarżał przejmująco dobijany kozacki koń. Płomienie już przygasły, w powietrzu nadal unosił się ciężki opar białego dymu cuchnącego naftą.
Dobili wszystkich rannych, uświadomił sobie ze zgrozą Staszek. Nie braliśmy jeńców. Z drugiej strony chyba nie było wyjścia.
I nagle spostrzegł, że się myli. Przywiązani za nadgarstki do dyszla kibitki siedzieli trzej młodzi Kozacy.
– Prosili o zmiłowanie, rozbroiliśmy i związaliśmy – zameldowała dziewczyna, która wcześniej roznosiła bułki i kiełbasę.
– W porządku – kiwnął głową Piotr. – Zostali ranni?
– Wszyscy trzej. Wyrwałam odłamki, oczyściłam rany. Może trucizna dużych szkód nie poczyni.
Pan August, kuśtykając o lasce, kręcił się na pobojowisku. Przy jednym z zabitych oficerów znalazł pęk kluczy. Otworzył drzwi pierwszego pojazdu. Opadło ciężko skrzydło, uderzyło o glebę. Z wnętrza wypełzło kilku nędznie odzianych, wychudzonych mężczyzn. Wszyscy zostali w więzieniu zakuci w kajdany. Pomiędzy nimi był carski oficer z zerwanymi naramiennikami i szamerunkami munduru.
Piotr wziął do ręki płaską skórzaną torbę znalezioną przy jednym z konwojentów. Wypełniały ją dokumenty więźniów. Przejrzał spis.
– Którzy to Piotrowski i Wygda? – zapytał.
Uwolnieni wskazali osiłka z tępą gębą wioskowego przygłupa i konusowatego wyrostka z bliznami na przedramionach. Piotr podszedł z rewolwerem w dłoni i z bliska strzelił im obu w czoła. Rozbryźnięte mózgi pokryły błoto.
– Morderca, gwałciciel i zawodowy złodziej koni – powiedział, zwijając dokumenty w rulon. – Nikomu tacy niepotrzebni, więc wyręczymy warszawskie sądy. Ale co z tym ptaszkiem zrobić? – Spojrzał na skutego Rosjanina. – Wedle papierów poszło o kobietę. Mimo że car zakazał pojedynków, ten tutaj nie posłuchał i zastrzelił towarzysza pułkowego. Sam hrabia Berg ma sprawę rozsądzić.
Huk wystrzału przerwał jego rozważania. Rosjanin ciężko padł na bok, wierzgnął nogami, aż łańcuchy brzęknęły, i znieruchomiał. Hela opuściła dymiącą lufę.
– Dwa knury pokłóciły się o jakąś wywłokę, nad czym tu deliberować! – prychnęła. – Drugą kibitkę lepiej otwieraj!
Piotr pokręcił głową jakby z naganą, ale bez słowa zabrał się do zamków drugiego pojazdu. Staszek ciężko usiadł na boku zabitego konia. Zacisnął zęby. Miał dosyć. Już dotychczasowa rzeź przyprawiła go o głęboki szok, teraz okazało się, że choć bitwa zakończona, nadal padają trupy. Rozejrzał się po pobojowisku. Ciała leżały tu i tam. Zaczął je odruchowo liczyć, ale zaraz przestał. Najbardziej żal mu było zwierząt. Wiele zginęło, część ciężko rannych właśnie podobijano. Gniada klacz sięgała zębami do boku, chcąc chyba wyrwać tkwiący w ranie odłamek. Ktoś podszedł, by jej pomóc, ale poderwała się spłoszona i odbiegła kawałek.
Żydek biadał nad kompletnie strzaskaną furmanką. Odrzut wystrzału z dwu armat zamienił jego pojazd w kupę połamanych desek. Z wnętrza drugiej kibitki dobiegały łomoty, więźniowie, nie czekając na uwolnienie, sami próbowali rozwalić pojazd. Nie dawali jednak rady. Solidne dechy, obite blachą i wzmocnione jeszcze żelaznymi płaskownikami, tworzyły naprawdę pancerną skrzynię.
Dlatego mogliśmy użyć granatów, butelek zapalających i tej wyrzutni pocisków, domyślił się Staszek. Nawet przy bezpośrednim trafieniu w pojazd więźniom wiele nie groziło. A te armaty? Czym je nabito? Spostrzegł kawałek zielonkawej szyjki butelki, wbity w piach. Opodal leżało jeszcze kilka podobnych odłamków.
Tłuczone szkło, zrozumiał. Kilka, może kilkanaście kilogramów tłuczonego szkła wymieszanego z lotkami szrapnelowymi i gwoździami.
Student przez chwilę próbował zamki kluczami i wreszcie otworzył okute drzwiczki. Skrzypnęły zawiasy. Ze środka, pobrzękując kajdanami, wygramolili się jeszcze czterej więźniowie. Hela przypadła do jednego z uwolnionych.
– Fryderyk! – wrzasnęła i rzuciła mu się w objęcia.
Chyba chciał ją złapać i zakręcić w powietrzu, ale miał skute nogi, a ona rzuciła się z takim radosnym impetem, że runął w błoto na wznak. Wcale jej to nie stropiło, wpiła się w jego usta z pocałunkami.
Mnie nigdy tak nie całowała, pomyślał Staszek i zażenowany odwrócił wzrok.
Ktoś zaraz rozdał pęk cienkich pilników. Uwolnieni siedli i zabrali się do piłowania obręczy. Kajdany na nogach nieszczęśników wykonano z grubej blachy, między obejmy wpuszczono ostatnie ogniwa łańcuchów, a potem przez otwory przewleczono gruby sztyft i zaklepano go na gorąco młotem. Solidna robota, przewidziana na lata, na stałe, na zawsze... Więzień zakuty w Lublinie mógł dojść w nich nad Bajkał bez ryzyka, że uwolni się po drodze.
– Myślałem, że już po nas – westchnął Staszek.
– Zawsze trzeba mieć jakieś rezerwy, które umiejętnie użyte szalę zwycięstwa na naszą stronę przechylić mogą – powiedział Piotr, stając obok. – Te armaty to stare rupiecie, jeden z moich przodków na Szwedach je zdobył i z braku innych łupów do dworu przywlókł. Sam rozumiesz, wracać z pustymi rękami to wstyd przed sąsiadami. No i stały w lamusie, kurzem zarastając, dziś pierwszy raz od dwustu lat przemówiły. Ale machiny piekielnej się nie spodziewali – dodał z dumą.
– Machiny?
– To wynalazek francuskich anarchistów, czytałem o tym kiedyś w gazecie. Próbowali tak zgładzić jeszcze Napoleona Wielkiego. Wyimaginuj sobie skrzynię lub walizę, która kryje czterdzieści osiem krótkich luf z dobrej stali, zaślepionych od dołu, zaopatrzonych w ładunki prochowe i powiązanych dobrze drutami dla stabilizacji. Gdy lont zapalisz, każda wypluwa pocisk jeden, który niewysoko leci. W nim są dwie ampułki odpowiednio dobranych kwasów. Gdy się stłuką, reakcja chemiczna detonację prochu powoduje. To jakby czterdzieści osiem granatów rzucił jednocześnie. Pociski zaś z żelaza są uczynione i nacięte tak, by każdy rozrywał się na długie, ostre drzazgi, a do prochu jeszcze kowalskich hufnali dodałem. Dodatkowo każdy gwóźdź, płaszcze pocisków, a takoż tłuczone butelki, którymi armaty nabiliśmy, w pierwszorzędnej trutce na szczury obtoczone były. Dzięki temu rana nawet nieznaczna śmierć, paraliż członków lub chociaż dojmujący ból powodowała. Połowa natomiast pocisków nie proch, ale naftę zawierała. W środku każdego zaś buteleczka była z drutowanym korkiem, a wewnątrz napełniona powietrzem mocno ściśniętym, choć nie tak, by w ciecz się zamieniło.
Читать дальше