– Nieźle nam chyba poszło – zauważył Staszek.
– Poszło zgodnie z tym, co ustalono – odpowiedział Krzysztof, podając mu manierkę. – Ale dopiero trzecią część planu udało się zrealizować. Teraz przeprawa będzie o wiele cięższa. Nie wiemy nawet, ilu ich będzie.
Wypili po łyczku wódki i puścili naczynie dalej. Staszek uspokajał się powoli. Ręce przestały mu drżeć. Rozwinęli pakunki kryjące broń palną. Chłopak ujął karabin. Sprawdził, czy wszystkie kapiszony dobrze tkwią na kominkach bębenka. Dwa rewolwery wyjął z torby i schował luzem za pazuchę. Zimna stal niemal parzyła. Jeszcze dwa wisiały w szelkach.
Ponad trzydzieści kul, pomyślał. A potem, no cóż, nie będzie czasu nabijać, więc w ruch pójdą szable i bagnety. Nigdy nie walczyłem bagnetem. Nie wiem, jak się to robi. A już za późno na trening.
Przypomniały mu się nauki, których udzielił mu Maksym dawno temu, w Sztokholmie i na zamarzniętym Bałtyku. Przypomniał sobie szkolenie w Gdańsku. Szabla to narzędzie. Ma przechylić szalę zwycięstwa. Daje słabemu przewagę nad silnym. Ma pozwolić poskromić złych ludzi. Obronić tych, którzy sami obronić się nie potrafią. Czy Maksym mógł się domyślić, że jego uczeń kiedyś użyje jej przeciw Kozakom? Niewykluczone, że liczył się z taką ewentualnością, wszak i ataman Bajda miewał z Polakami na pieńku.
Nic nie zapowiadało nadciągania konwoju. Las stał cichy i spokojny. Ale wreszcie go ujrzeli. Drogą jedna za drugą jechały trzy kibitki, każda zaprzężona w dwie pary koni. Woźnice lustrowali krzaki wzrokiem. Konwój eskortowało kilkunastu Kozaków. Oni także uważnie rozglądali się wokoło.
Coś ich zaniepokoiło. Albo spodziewają się pułapki. Spostrzegą to stratowane miejsce, zrozumiał Staszek. Nici z naszego planu, a może i trzeba od razu uciekać?
– Coś ich mało! – syknął Piotr.
Mało?! – przeraził się w duchu Staszek. Jest ich więcej niż nas! Jedyna szansa w zaskoczeniu i w naszej celności.
Z palcem na spuście czekał, aż kolumna minie biały kamień. Jeszcze trzy metry, jeszcze dwa. Jeden z jeźdźców ściągnął cugle i gestem wstrzymał kolumnę. Patrzył w błoto... Najwyraźniej spostrzegł coś podejrzanego. Może deszcz rozmył ziemię, odsłaniając plamę krwi? Może wyczytał coś z zatartego tropu końskich kopyt?
Na skarpie po drugiej stronie wąwozu wybuchła nagła palba karabinowa. Na dole Kozacy w magiczny niemal sposób zniknęli z siodeł. Ukryli się za końmi, pochwycili za karabiny. Nie panikowali, musieli mieć podobne sytuacje dobrze przećwiczone. Dopiero po ułamku sekundy Staszek zrozumiał, że nikt nie ostrzelał konwoju. Że tam, w lesie, stało się coś nieoczekiwanego.
– Zaskoczyli naszych od tyłu – krzyknął Maćko.
– Wedle planu! Wykonać zadanie! – rozkaz studenta przywołał ich do przytomności.
Już nie było sensu czekać. Krzyk jakby ich obudził. Zasypali konwój gęstym ogniem. Staszek poderwał się na równe nogi. Przytulony do grubego drzewa, strzelił do konia w pierwszej parze kibitki jadącej na czele kawalkady. Trafił w pierś. Zwierzę stanęło jak wryte, przez chwilę chwiało się na nogach, szyja ugięła się jak złamana i wreszcie szkapa padła pod kopyta idącej za nią. Kolejny strzał położył trupem konia w następnym zaprzęgu. Z boku dobiegły dwie eksplozje – to Maćko rzucił granaty. Po drugiej stronie wąwozu trwała zaciekła walka. Niestety, nie mieli jak pospieszyć z pomocą towarzyszom. Drzewa zasłaniały widok. Nie było jak strzelać. Zamiast tego systematycznie walili do Kozaków kłębiących się wokół kibitek. Ci szybko otrząsnęli się z pierwszego zaskoczenia i nadal ukryci za swoimi końmi oraz pudłami pojazdów, odpowiedzieli gęstym, dobrze skoordynowanym ogniem.
Powstańcy padli w mokrą trawę. Pociski biły po gałęziach, strącały liście i mokre igły. Każda kula trafiająca w konar powodowała też miniaturową ulewę. Maćko, leżąc w wykrocie, odpalił od fajki dwa lonty i cisnął na dół kolejne granaty. Strzelanina w lesie po drugiej stronie dogasła. Dwukrotnie huknął pistolet, jakby ktoś dobijał rannych. Cisza, która zapadła, była przerażająca.
Wybili wszystkich naszych, którzy tam się kryli, uświadomił sobie ze zgrozą Staszek. A teraz czekają ukryci za drzewami. Gdy tylko się podniesiemy, odstrzelą nam głowy.
Wyjrzał ostrożnie zza pnia, wodząc muszką karabinu po krzakach za wąwozem. Spojrzał na drogę. Leżały tam trzy ciała. Kozacy na dole nadal czekali, poukrywani za kibitkami. Także spod brzuchów i szyj koni sterczały lufy. Było ich jeszcze więcej, niż wydawało mu się początkowo. Policzył konie. Prawie dwadzieścia...
Dlaczego nie próbują uciekać? – zastanawiał się Staszek, wyglądając ostrożnie. Przecież teraz mają szansę wyrwać do przodu albo się cofnąć. Może ładunek jest ważny i nie chcą, by pozostawał choć przez chwilę bez ochrony? Martwe konie kibitek trzeba odciąć od uprzęży, a boją się wychylić. Impas. Stąd ich nie wystrzelamy. Ani jednych, ani drugich. Ale nas mają prawie jak na dłoni. Może dwudziestu utknęło chwilowo na dole, nie wiadomo, ilu kryje się w lesie przed nami. Czterech, może pięciu na jednego.
– Nie damy im rady – bąknął. – Wycofujemy się?
Krzysztof potrząsnął głową.
– Dopiero jak pan Piotr rozkaże – odpowiedział z markotną miną.
– A gdzie on się podział?
– Nie wiem, jeszcze przed chwilą tu był!
I zaraz z drugiej strony debry spomiędzy drzew posypały się kule. Tym razem bili prosto w ich pozycję. Rosjanie chyba rozsypali się w tyralierę i dobrze ukryci osłaniali towarzyszy z konwoju. Z dołu dobiegło poskrzypywanie dyszli. Szykowali się, by ruszać? Odcinali zabite zwierzęta i zaprzęgali swoje konie do kibitek?
Nawet nie ma jak wyjrzeć, by sprawdzić, co knują, pomyślał chłopak.
Powstańcy ostrzeliwali się rzadko, chaotycznie, przywarci do ziemi, usiłując wypatrzyć wroga. Maćko zapalił od fajki lonty czterech butelek z naftą i szerokim zamachem ciskał je po kolei w dół. Strzelono do niego kilka razy, ale w swoim zagłębieniu był bezpieczny. Siarczyste przekleństwa i kwik przerażonych koni świadczyły, że narobił tam, w dole, nielichego bigosu. Staszek, wtulony w ściółkę, nisko trzymając głowę, wodził muszką po krzakach na przeciwległej skarpie. Spostrzegł Kozaka przyczajonego za drzewem. Strzelił, chybił, ale świst kuli wystraszył wroga. Tamten cofnął się i chyba dostał w bok od kogoś innego, bo zniknął, jakby upadł.
Spieprzyliśmy tę zasadzkę, pomyślał chłopak. Trzeba chyba odpuścić. Ci w dole nie mogą ruszyć, ale za chwilę odetną od uprzęży martwe konie. Zwieją. Trzecia grupa chyba nie zdoła ich zatrzymać. Niewykluczone też, że i nas ktoś za chwilę zajdzie od tyłu... Nie, co ja chrzanię! Kibitki są osłaniane ze skarpy, konwojenci pomkną wąwozem, znajdą niższą skarpę i wjadą tu do nas na górę. Las nie jest gęsty, za chwilę wezmą nas w dwa ognie! Trzeba uciekać!
Zaryzykował wyjrzenie zza skarpy. Chciał zobaczyć, co dzieje się na dole. Kula strąciła mu czapkę. Maćko odpalał kolejne lonty i bezpiecznie ukryty w wykrocie ciskał flaszki. Starał się, by leciały możliwie w różne miejsca, ale rzucając na ślepo, nie mógł wiele zaszkodzić wrogom.
– Ci z przeciwległej krawędzi zaraz zaczną gęściej strzelać, żeby przydusić nas do ziemi – szepnął Krzysztof. – A wtedy ci z dołu przeprowadzą atak frontalny w górę skarpy albo obejdą nas z lewa czy prawa... I dorżną. Chyba że najpierw okrążą nas jeszcze od tyłu. Za dużo ich. I brak nam wyszkolenia.
Słowa towarzysza potwierdziły przypuszczenia Staszka. Poczuł, że koszula lepi mu się od potu. Strach powoli przeradzał się w panikę.
Читать дальше