Drzemał może kwadrans, może dwadzieścia minut. Obudził go ruch. Piotr, Krzysztof i Arkadiusz właśnie wstawali. Usiadł na łóżku.
– Dobrze się czujesz? – zapytał student.
– Nie wiem – bąknął Staszek. – Jakoś tak, jakbym się nie mógł do końca rozbudzić.
– Może to tylko influenca? Albo bronchit? Wczoraj mocno nas przewiało i przemoczyło – zauważył Krzysztof. – Wymarzliśmy i jakaś franca się czepiła.
Podróżnik w czasie odruchowo pociągnął nosem. Obie dziurki miał czyste. Gardło też go nie bolało. Pokręcił głową.
– Nie, to nie to.
Wygrzebał się spod ciepłej kołdry. W miednicy parowała czysta woda. W nocy ktoś powiesił mu na oparciu krzesła czystą koszulę i nowe spodnie. Umył się, ubrał i przejrzał w niewielkim lustrze. Wyglądał szykownie, był tylko trochę blady.
– Wieczorem cię podleczymy – obiecał student. – Znam niezawodny sposób, który nawet na wpół umarłego postawi na nogi! A teraz na śniadanie, nie pozwólmy gospodyni czekać, bo to niegrzecznie.
Na stole postawiono dużą patelnię. Jajecznica na maśle, z odrobiną czosnku, plastrami smażonego boczku i talarkami przyrumienionej cebuli. Do tego pajdy ciepłego jeszcze, pachnącego chleba. Marcelina wniosła dzbanek z kawą. Posilali się szybko i w milczeniu. Student co jakiś czas popatrywał na zegarek. Skończyli, dopili kawę.
– Pora. – Piotr podniósł się z krzesła. – Chodźcie, pomożecie mi zaprzęgać konie do bryczki.
Wyszli z dworu. Chłód jesiennego poranka, świeże wiejskie powietrze... Staszek odetchnął głęboko.
Znaleźli się w ciepłej, pachnącej zwierzętami stajni. Światło latarki wydobyło z mroku belki, bele siana, podściółkę ze słomy, ściany wymurowane z łupanej białej opoki. Konie, nakryte grubymi derkami, patrzyły na nich spokojnie, nie przerywały przeżuwania.
– Masz minę, jakbyś chciał o coś zapytać – odezwał się Krzysztof.
– To całowanie piersi wczoraj... – zaczął Staszek.
– Tak na Kresach żegna się przed bitwą tych, którzy mogą już nie wrócić. Dziewczyny robią to dla szczególnie cenionych przyjaciół, nawet jeśli nie łączą ich żadne gorące uczucia – wyjaśnił student.
– Miły zwyczaj – mruknął Krzysztof. – Ja, dajmy na to, młody jestem i nigdy jeszcze nie widziałem takich wspaniałości z bliska. Tylko raz z daleka, jak się dziedziczka z wiejskimi dziewuchami pławiła w młynówce, a ja leżałem w trzcinach. Ech... – westchnął na samo wspomnienie. – Jak połówki jabłuszek – dodał tęsknie.
Staszek poczuł nagły przypływ zazdrości. Przypadkiem ustawili się odwrotnie. Ten chłopak kilka godzin temu całował po piersiach jego Helę. Nie! Już nie jego, ale... Stłumił emocje.
– Czy to znaczy... One sądzą, że już nie wrócimy? – zapytał.
– Liczą się z taką ewentualnością. To miało nam dodać otuchy i przynieść szczęście. – Student zręcznie zakładał uprząż ładnej kasztance. – Mnie jakby dodało.
– Wrócimy albo i nie – westchnął milczący dotąd Arkadiusz.
– To wie tylko Bóg.
Staszek milczał. Czuł głównie ból i żal. Przybył tu dla Heli. Uratował jej życie. A teraz...
Zaprzęgli konie. Krzysztof z Arkadiuszem siedli na koźle. Staszek z Piotrem zajęli miejsca w środku. Zaraz też przybiegły Anna z Helą oraz służąca. Usadowiły się wewnątrz i po chwili ekwipaż ruszył z turkotem. Gdy mijali wieś, przyłączyło się jeszcze kilku konnych. Jechali wokół powozu jak obstawa.
Nie minęło pół godziny, a zajechali przed stary drewniany kościół, umiejscowiony w szczerym polu. Przed świątynią stało już kilka bryczek i furmanek, uwiązano tu także osiodłane konie. Weszli do wnętrza. Staszek patrzył na majaczącą w półmroku figurę Chrystusa rozpiętego na krzyżu.
Przyszliśmy do świątyni pomodlić się, pomyślał. Jutro o świcie pójdziemy na Rosjan. Czy to w porządku prosić Boga o pomoc w tak krwawym dziele? W końcu to też ludzie. Z drugiej strony my jesteśmy na własnej ziemi. Oni są okupantami. Ilu ludzi zabiłem? Nawet nie umiem policzyć. Wtedy w Dalarnie, i ten Norweg w Gdańsku na dachu kamienicy, choć nie, on się nie liczy, przecież proponowałem, żeby się poddał. Ciągnę za sobą ślad krwi. Czy nie da się bez tego? W końcu nikt mnie nie zapraszał do tej jatki. Uznali jakoś ot tak, że jestem po ich stronie i że im pomogę. Ne zapytali nawet, jaka jest moja wola. Czy mam jeszcze własną wolę? Jem ich chleb. Hela przedstawia mnie jako swojego rękodajnego. Pomijając wszystko inne, ten cały Fryderyk, niech go diabli porwą... Oni się kochają i dopóki on żyje, ja nie mam żadnych szans. Z mojego punktu widzenia lepiej by było, gdyby go ruscy powiesili, zamęczyli w śledztwie, ewentualnie wysłali za Ural i wykończyli w warzelni soli. A przecież pójdę go uwolnić, bo tak wypada. Wbrew rozumowi, wbrew zimnym kalkulacjom. Całe życie wychodziłem na frajera tylko dlatego, że byłem uczciwy. Dopiero w minionych epokach trafiłem na ludzi, którzy właśnie to we mnie cenią.
Rozejrzał się wokoło. I naraz poczuł, że coś jest bardzo nie tak. W świątyni byli prawie wyłącznie mężczyźni. Tylko w jednej z ławek siedziały skromnie Anna, Hela, Marcelina i jeszcze dwie nieznajome dziewczyny. Wypatrzył też pana Augusta oraz, ku swojemu zaskoczeniu, Sławka i Maćka.
To msza specjalnie dla nas, uświadomił sobie. Dla uczestników zasadzki!
Świece zapełgały w nagłym podmuchu jesiennego wiatru. To ksiądz wszedł do kaplicy. Duchowny popatrzył z melancholią na broń wyłożoną na ławie, ale zaraz poszedł do zakrystii po kropidło, poświęcił szable, strzelby i kusze. Potem stanął przed ołtarzem.
– In nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. Introibo ad altare Dei.
– Ad Deum qui laetificat iuventutem meam.
Popłynęły łacińskie inwokacje... Staszkiem znowu zatrzęsły dreszcze. Z trudem skupił się na mszy.
– Quia tu es Deus fortitudo mea: quare me repulisti, et quare tristis incedo, dum affligit me inimicus?
Dobre pytanie, westchnął w duchu. Czemu chodzimy smutni i dlaczego nieprzyjaciel nas nęka... I czy doznamy pociechy, gdy temu nieprzyjacielowi wyprujemy flaki? Choć tu chyba chodzi o szatana, a nie wroga z krwi i kości.
– Quare tristis es anima mea, et quare conturbas me? – kolejne zapytanie ukłuło go jak celna szpila.
Dopiero gdy po mszy wychodzili z kościoła, Staszek uświadomił sobie, że mógł iść do spowiedzi. Hela została w środku z panią Anną, klęczały przed ołtarzem, odmawiając różaniec. Piotr i August odeszli na stronę, w kąt dziedzińca. Rozmawiali przyciszonymi głosami. Marcelina gawędziła przyjaźnie z chłopakiem, który służył do mszy. Posunęli się do takiej perwersji, że nawet trzymali się za ręce.
To pewnie ten syn kowala, domyślił się Staszek. Chyba nie będzie potrzeby jej wielce swatać, faktycznie mają się ku sobie.
Wrócili do dworu wczesnym popołudniem. Anna z Marceliną zakrzątnęły się przy obiedzie. Piotr został przy koniach. Arkadiusz i Krzysztof poszli do wsi. Staszek został sam w saloniku. Oglądał szable i obrazy. Weszła Hela w szarej płóciennej sukni, ozdobionej jedynie cienkimi brązowymi zawijaskami haftów. Usiadła do fortepianu. Dźwięki rozlały się po wnętrzu.
Spoczął na ławie. Patrzył zadumany na dłonie dziewczyny, delikatnie muskające klawisze. Melodia znowu była niezwykle smutna, można wręcz powiedzieć, że kojarząca się z pogrzebem.
Zagrałaby coś weselszego... Jeszcze żyjemy, a ona jakby już nas opłakiwała! Jutro o tej porze będzie pewnie po wszystkim, uświadomił sobie nie wiadomo po raz który. Teraz wiem, co czuje człowiek przed egzekucją, choć mam oczywiście nadzieję, że jednak nam się uda. W zasadzie nie muszę brać w tym udziału. Mogę powiedzieć, że nie idę z nimi, bo nie i tyle. Nie zmuszą mnie przecież. Zdziwią się, będzie im przykro, może w twarz mi naplują, a potem pójdą robić swoje. A ja odwrócę się na pięcie i ruszę przed siebie. Znajdę trakt do Warszawy. Wsiądę w pociąg, pojadę do Hamburga, stamtąd popłynę do Ameryki... To przecież proste. A jednak trudne. Zbyt trudne. Więc pójdę z nimi. Walczyć. Zabijać. Umierać. Nie chcę, ale zarazem nie umiem tego uniknąć. A może inaczej: potrafiłbym zdezerterować, ale chcę iść z nimi.
Читать дальше