Jedziemy przez las, bo we wsi Moskal stoi – myśl pojawiła się i zgasła. Czy tak wyglądały wszystkie dawne wojny partyzanckie? Moi przodkowie robili to, co my w tej chwili. Powstańcy, członkowie POW, żołnierze AK. Przemykanie się po lasach, bocznymi drogami... Unikanie większych oddziałów okupanta, bezlitosne wyrzynanie mniejszych... Nie, już nie wyrzynanie. Powstanie przecież upadło. Jesteśmy raczej jak ci „wyklęci” z WiN i NSZ. Pojedynczy patrol kozacki może jeszcze skasujemy, zwłaszcza jeśli uda się na nich dobrze zasadzić. Jeszcze możemy dopaść konfidenta i zarżnąć jak prosię. Jeszcze możemy powiesić nadgorliwego żandarma pośrodku wsi. Ale otwarta walka twarzą w twarz już się skończyła. Widocznie historia lubi się powtarzać. I las wygląda tak samo. Hmmm... Nie, nie tak samo. Partyzanci z moich czasów pewnie często walczyli w lasach zasadzonych przez carskich i pruskich leśników. Drzewa pod sznurek. Monokultura świerkowa, monokultura sosnowa... Wszystkie z jednego rocznika. A to pozostałości jakiejś odwiecznej puszczy. I nie ma śladów wojskowych samochodów w błocie. Nie ma też śmieci, uświadomił sobie. Opakowań po petach, plastikowych butelek, papierków po batonikach...
Zatrzymali się pod rozłożystymi konarami dębu. Konie zwiesiły łby i apatycznie skubały kępy lichej jesiennej trawy. Piotr nakazał gestem, by chłopcy zostali na miejscu, a sam znikł w krzakach. Zsunęli się z końskich grzbietów. Czas wlókł się niemiłosiernie. Krzysztof masował obolałe od kulbaki wewnętrzne strony ud.
– Dokąd jedziemy? – zapytał Staszek.
Był zmęczony, właściwie nie interesowała go odpowiedź ani cel podróży. Zapytał tylko po to, żeby jakoś zagaić rozmowę, na której prowadzenie też, prawdę mówiąc, brakowało mu sił.
– Chyba do narzeczonej pana Piotra – wyjaśnił Krzysztof. – Mieszka tu nieopodal. Widać zrobiono już rozeznanie terenu i jeśli mamy uderzyć, to punkt zasadzki dobrano tak, żebyśmy w kilka godzin mogli tam dojechać. Odeśpimy, podjemy, a za kilka dni ruszymy. Na spotkanie przeznaczenia.
– Aha.
Rozmowa zamarła sama z siebie.
Nie mam o czym z nimi gadać, myślał chłopak. Nie znajdujemy dziś jakoś wspólnych tematów. Jakby ten deszcz nas męczył i odbierał chęć do zwykłej rozmowy.
Przysiadł na korzeniu, oparł głowę o pień. Wydawało mu się, że przymknął oczy tylko na chwilę, ale gdy się ocknął, poczuł, że minęła godzina, a może i więcej.
Co się ze mną dzieje? – pomyślał. Czemu znowu jestem oklapły jak przekłuty balon? Przecież nigdy nie sypiałem w dzień. Całe szczęście, że Arkadiusz z Krzysztofem czuwali.
Drogą przejechała furmanka ciągnięta przez chudego, zabiedzonego konia. Chłop na koźle podrzemywał, jednak jego szkapa zarżała na widok „kolegów”. Woźnica podniósł głowę, spojrzał obojętnie na obu młodzieńców i znowu zapadł w drzemkę.
Miejscowy, dumał Staszek. Powstanie obchodzi go tyle, co zeszłoroczny śnieg. To pańska wojna, a on chłop. Ale z drugiej strony może nas podkablować carskim. Tylko co niby możemy z tym zrobić? Strzelić mu w plecy? To i zbrodnia, i do tego po prostu nie wypada. Walczymy przecież za takich jak on. Nie, bredzę od rzeczy. Nie walczymy. Powstanie upadło. Zresztą czy wyglądamy na powstańców? Trzech smarkaczy w cywilnych ubraniach, za to z dubeltówkami. Paniczyki z miasta na polowaniu.
Wrócił Piotr, mokry, ale zadowolony. Odprowadził wzrokiem znikającą między drzewami furmankę. Od siodła odczepił manierkę. Pociągnął łyk i podał naczynie Staszkowi. Zapachniało ziołami, ale przebijał gorzelniany sztynk. Wódka... Staszek skrzywił się w duchu, ale pociągnął ostrożnie pół łyka i podał naczynie Arkadiuszowi. Ciepło z żołądka rozeszło się powoli po ciele.
Poszedł na zwiady? – myślał Staszek, patrząc na studenta. A może spotkał się z kimś i zasięgnął języka... Tak, to chyba to. Nie było go przecież bardzo długo.
Ruszyli. Znów niekończący się leśny dukt. Wyminęli wlokącą się furę. Konie znowu wymieniły grzeczności, ale chłop tym razem nawet nie uniósł głowy. Potem zjechali w las, by ominąć przydrożną karczmę. Znowu zeszła godzina. Konie zwolniły, widać było, że deszcz i chłód dały im się we znaki. Staszek czuł się nieludzko zmęczony.
– Dobrze się czujesz? – Piotr podjechał bliżej.
– Nie bardzo... – Podróżnik w czasie pokręcił głową.
– Łyknij jeszcze. – Student podał mu manierkę. – Solidny haust. Pomoże ci się zebrać w sobie. Niedługo będziemy na miejscu.
Staszek pociągnął. Zapiekły go ranki na śluzówce. Odebrało mu dech, poczuł paskudny dreszcz, ale faktycznie po chwili nieludzkie zmęczenie jakby trochę ustąpiło. Łyknął jeszcze raz i dłuższą chwilę trzymał trunek w ustach, nim połknął. Ruszyli dalej. Zapadł wieczór. Zmęczone konie wlokły się noga za nogą. Kobyłka, na której jechał Staszek, nawet kilka razy się potknęła. Wreszcie wyjechali na skraj pól. Na wzgórzu stało kilka niewielkich chat. W ich oknach żółtą poświatą kładł się blask świec i kaganków. Nad kominami pojawiały się niewielkie iskierki żaru. Na chwilę jasnym prostokątem zapaliły się otwierane drzwi. Ludzie... gościna... ciepło... Spiskowcy jednak skręcili w lewo. Minęli murowany pylon. Z monumentalnej bramy pozostał tylko zawias. Wokoło wyrosły zabudowania małego folwarku. W zapadającym mroku szczegóły uciekały, gubiły się i zacierały, ale to i owo można było jeszcze dostrzec.
Dwór był stary, Staszek zauważył to natychmiast. W pierwszej chwili sądził, że grube belki nasmołowano, ale zaraz zrozumiał, że to poczerniała kompletnie dębina. Drewno pod wpływem wilgoci uległo hebanizacji. Kamienna podwalina głęboko wrosła w ziemię, drewniany gont porośnięty był tu i ówdzie mchem. Szybki okien pokrywał tęczowy nalot, od ich wstawienia też minęło wiele dziesięcioleci. Granitowe płyty ganku były wydeptane, kamień wyszlifowały tysiące podeszew... Arkadiusz zastukał do małych, okutych ćwiekami drzwi.
Zaraz od strony gumna nadeszli dwaj chłopcy. Złapali cugle koni i odprowadzili w stronę niewidocznej stajni. Drzwi skrzypnęły i uchyliły się. Otworzyła im dziewczyna w zapasce, zapewne służąca. Była drobną blondyneczką z zadartym noskiem, miała może trzynaście albo czternaście lat. Warkocz upięła po ukraińsku, w koronę wokół głowy. Ciemne oczy spoglądały rezolutnie, na pełnych wargach błąkał się cień uśmiechu.
– Witam panów – dygnęła. – Oczekiwaliśmy z niecierpliwością.
– Dzień dobry, Marcysiu – uśmiechnął się student.
Weszli, przestępując wysoki próg i jednocześnie pochylając głowy. Dwa świeczniki po pięć świec dawały tyle blasku, że w pierwszej chwili aż zmrużyli oczy. Dopiero potem Staszek rozejrzał się zaciekawiony. Szeroka na co najmniej pięć metrów sień, podobnie jak we dworze w Sielcu, biegła na przestrzał. Podłogę wyłożono łupanym kamieniem. Drzwi odchodzące na prawo i lewo prowadziły do bocznych pomieszczeń. Staszkowi przypomniał się opis z którejś książki Jacka Komudy. Takie rozplanowanie wnętrz poprawiało możliwości obronne – w razie zagrożenia do sieni zbiegali się domownicy, by bronić wejścia. W ścianie na końcu widać było drzwi prowadzące zapewne na werandę lub tylny ganek. Obok wycięto dwa nowe, znacznie większe okna. Do pomieszczenia wstawiono też wysoki rzeźbiony kredens, stół i fortepian. Pod stołem podłogę nakryto wyleniałym dywanem.
Salonik sobie zrobili, pomyślał chłopak. Całkiem sympatycznie to wygląda.
Dziewczynka pojawiła się ponownie, odebrała przemoczone płaszcze i zaniosła gdzieś w głąb domostwa. Gospodyni najwyraźniej oczekiwała gości – stół był zaścielony czystym obrusem i częściowo zastawiony. Piotra gdzieś wcięło. Arkadiusz też znikł. Staszek pozostał tylko z Krzysztofem, który siadł na ławie pod ścianą i milczał, zmęczony całodzienną jazdą. Pod lewą ścianą na kominku płonęły drwa. Podróżnik w czasie podszedł do ognia i rozpiął surdut. Przykucnąwszy, grzał dłonie. Dygot powoli ustępował.
Читать дальше