– No to jak? Sztama? – Wyciągnął łapę.
– Sztama – westchnąłem ciężko i uścisnąłem ją. – Ale naprawdę nie wiem, jak złapać gadającego kota.
– No to pałaszuj, a potem pojedziemy do szefa pogadać. – Podał mi paterę z pieczywem. Chleb był jeszcze ciepły...
Poranek wstał wilgotny i mglisty. Przyjemnie było znaleźć się w saloniku dworu, w cieple. Krzysztof ze starym sługą oglądali uszkodzony zawias w drzwiach. Staszek siedział przy stole, przeglądając nieco wymiętą broszurę. Obrazek na okładce przedstawiał coś w rodzaju niewielkiego traktora. Pojazd miał okrągły walczak i imponująco wysoki komin.
– „Lokomobila samojezdna” – przeczytał podpis Staszek. – Czy to coś w rodzaju małej lokomotywy do jazdy po polach?
– Dziedzic się zastanawiali, czy takiego wynalazku nie nabyć – wyjaśnił pan Telemon. – W Anglii je robią, w Niemczech już się je stosuje. W naszych stronach nikt jeszcze takiego dziwa nie zakupił. Ale rzecz to ciekawa, bo siłę ma kilku koni, można do kieratu podpiąć, a i mówią, że silna tak, iż pług pociągnie przez najgorsze nawet gliny.
– Ale pieniędzy kosztuje moc. Konie i woły jednak tańsze – zauważył Krzysztof.
– Z drugiej strony wołu musisz całą zimę karmić, żeby krzepę zachował, a wiosną w pole ruszył – zauważył stary sługa. – Stoi bezczynnie, mleka przecież nie daje. Takoż i koń. Karmić trzeba. Przeganiać regularnie po polach, żeby się nie zastał i sił nie utracił. Klacz to chociaż wiosną źrebaka urodzi. Machinie takiej zaś trzeba co prawda zadać węgla, wody i smaru, za to gdy potrzebna nie jest, pod daszkiem stoi, oporządzać jej nie trzeba i jeść też nie woła. Może zatem wydatek taki się opłaci? Wróci dziedzic, to policzy i zadecyduje.
Parowe traktory na polskiej wsi w połowie dziewiętnastego wieku? – zadumał się Staszek. To brzmi prawie jak science fiction. W szkole to nas uczyli głównie o wyzysku chłopa w systemie pańszczyźnianym i ekonomiczno-demograficznych aspektach czegoś tam... O uprzemysłowieniu rolnictwa już nie.
Helena przyszła może pięć minut później. Miała zapuchnięte oczy, ale nie potrafił powiedzieć, czy z płaczu, czy z rozespania. Ledwie usiadła, wniesiono śniadanie: bułki, świeże masło i jajecznicę na boczku z cebulką. Przez chwilę posilali się w milczeniu.
– Coś udało się ustalić? – zapytała Hela, gdy nasycili pierwszy głód.
– Niewiele – odparł stary. – Doniesiono mi, że z Lublina przyjechał sędzia śledczy. Musieli posłać po niego natychmiast, bo był w Krzywkach już koło południa następnego dnia.
– Przecież do Lublina jest ponad sto wiorst! – zdziwiła się.
– W cztery, no, może pięć godzin zmienianymi końmi da się dojechać... To jakaś dziwna postać. Młody, ale widać po nim doświadczenie i rutynę. Przesłuchiwał ludzi po wsiach. Kozacy rozjechali się po okolicy. Szukają oddziału, który ich ludzi wyrżnął. Ale ten śledczy wypytywał o ciebie, pani, i waszych rękodajnych. Wygląda na to, że jesteś pani podejrzaną i śledczy domaga się przesłuchania. Rozpytywał na dworze w Krupem, czy ktoś was nie widział. A chłopom obiecał trzysta rubli za każdą użyteczną informację. Szczęście jeno, że szukają znacznej grupy ludzi, nikt nie przypuszcza, że ośmiu Moskali padło z ręki jednego człowieka.
– Psi flak! – zaklęła.
Stary skrzywił się, ale zmilczał.
– Trudno ocenić, jakie ma zamiary, ale myślę, że pozostawać dłużej w tej okolicy nie byłoby bezpiecznie – rzekła Helena po namyśle. – Słyszałam, że posterunek w Krasnymstawie za kilka tygodni będzie likwidowany, a Kozacy wracają do Zamościa. Obsada zmieni się wiosną, ci, którzy zabitych znać mogli, wrócą w głąb Rosji, nowi w poszukiwaniach tak gorliwi już nie będą i sprawa przyschnie. Ale bardzo niepokoi mnie ten człowiek. To prawdopodobnie wywiadowca z dużym doświadczeniem.
– Zatem i na mój trop pewnie trafi – mruknął Krzysztof. – Nawet jeśli ojczym milczał będzie, to w Krzywkach ludzie powiedzą, że przed pożarem byłem we wsi, a potem znikłem.
– Lepiej zatem wynieść się chwilowo do Lublina? – rozważała dziedziczka.
– Polecałbym raczej za kordon – mruknął pan Telemon. – We Lwowie z pewnością panna z dobrego domu znajdzie stancję i możliwość ukończenia szkół. Tam carska jurysdykcja nie sięga i bezpieczna pani będziesz. Chyba że kogoś wyślą, żeby cię porwał i przewiózł na tę stronę granicy. Może zatem lepiej Lwów potraktować jako przystanek na drodze do Wiednia lub Paryża.
Ciekawe, skąd u starego sługi z prowincji taka wiedza i zmysł organizacyjny? – zastanawiał się Staszek. Może to weteran jakichś dawniejszych wojen, osiadł tu we dworze jako rezydent? Rozmawia z Helą też jakoś dziwnie poufale. Może sam jest szlachcicem?
– Pojadę do Lublina. Tam są i krewni, i przyjaciele, podczas gdy we Lwowie nie znam nikogo. Tylko najpierw do Chełma zajechać muszę.
– Wyruszycie za dwa albo trzy dni – powiedział pan Telemon stanowczo. – Trakt do Chełma powinien być bezpieczny. Gorzej, jeśli chodzi o samo miasto, nadal pełno w nim Kozaków. Ale pieszo da się przemknąć.
– Pieszo? – podchwycił Krzysztof. – Co z dobytkiem?
– A to już wczoraj z panną Heleną uzgodniłem, że resztki jej rzeczy i pamiątki rodzinne przechowamy tu, w Sielcu, tak długo, jak zajdzie potrzeba. Weźmiecie tylko broń i najpotrzebniejsze rzeczy. A właśnie... Szablę, z którą, chłopcze, przybyłeś, trzeba będzie cisnąć gdzieś do studni albo w bagnisko – stary sługa zwrócił się do Staszka. – Nazbyt rzuca się w oczy.
– Wolałbym się jej nie pozbywać – bąknął Staszek. – To broń szczególna i swego rodzaju pamiątka. Zdobyłem ją jak zaporoski Kozak, gołymi rękami na wrogu.
– Toś chwat! Kłopot w tym, że znaczna i każdy Moskal od razu pomyśli, że z trupa ściągnięta. A to mogłoby być bardzo niebezpieczne. Nawet jak powiesz, że znalazłeś na pobojowisku, zanim uwierzą, mogą i parę tygodni w celi potrzymać.
– No to trudno, zawińmy w jakieś gałgany, nasączmy oliwą i zakopmy – zaproponował Staszek. – Niech poczeka lepszych czasów. Tylko miejsce trzeba oznaczyć. Może komuś jeszcze posłuży.
– Broń do ziemi składać niedobrze, gdyż rdza wcześniej czy później i tak ją stoczy. Jest na to jedna rada – dumał na głos stary. – Gdyby tak rękojeść i pochwę tylko zmienić? Głownia dobra, kuta w zakładach Złatoust. Żołnierska to broń, nie oficerska, ale bardzo zacna. A co do rękojeści, zaraz coś wyszukam.
Po śniadaniu opuścili dwór. Pogoda była ładna, ale w powietrzu wisiał już chłód. Poszli do jednej z szop. Stary dłuższą chwilę grzebał po skrzynkach, aż wreszcie wyciągnął rękojeść karabelki. Okładziny wykonano z czarnego drewna, jelec odlano z ciemnego metalu, chyba brązu, i ozdobiono drobnymi kwiatkami. Pierwotnie był srebrzony, teraz ślady kruszcu widać było tylko w rowkach. Z głowni pozostał jedynie ułamany wiór mocno zardzewiałego żelaza...
– Weź w dłoń – polecił pan Telemon.
Staszek ujął niepewnie, wywinął w powietrzu ósemkę. Bez klingi nie bardzo potrafił ją wyczuć. Ale leżała wygodnie.
– Będzie chodzić jak złoto – ocenił stary. – Skocz po kowala Macieja – polecił Krzysztofowi.
Przeszli do innej komórki, gdzie urządzono niewielki warsztat. Kilka minut później zjawił się mężczyzna z przepaską na oku.
– Za stary już jestem na takie prace – gderał, oglądając rękojeść. – Znacznej krzepy trzeba, żeby się w płatnerza bawić.
Zaraz jednak zabrał się do roboty. Rozpalił żar w małym piecyku. Podszedł do starego dwurożnego kowadła. Przeżegnał się i ujął w dłoń młotek. Wybił mosiężne nity, uwolnił resztę starej głowni. Zdemontował jelec i rękojeść, długo oglądał jedno i drugie. Potem rozebrał carską szablę. Krzysztof stanął przy miechu. Pracowali zgodnie. W ciągu pół godziny spasowali jedno z drugim. Carskie punce zostały zeszlifowane. Nadal można było odgadnąć pochodzenie broni po kształcie głowni...
Читать дальше