– Słuchaj, kokosie. Nie możesz zostawić tego Anglika samego, nawet jeśli poderżną ci za to gardło.
– Pieprz swoją matkę.
– Pieprzyłam wszystkich innych. Nie, odwołuję to. Nie kokos. Na zewnątrz też jesteś biały.
Maria mówi to z uśmiechem i Bobby przełyka zniewagę. Z sypialni dochodzi przejmujący krzyk rozkoszy, któremu wtórują profesjonalne tryle i ozdobniki w wykonaniu Terezy Po paru minutach Bridgeman wraca z błogim uśmiechem na twarzy.
– Drinka, stary? – pyta Bobby’ego, pociągając haust z flaszki. Jego poufały ton robi wrażenie na dziewczętach. Bobby Piękniś, tak ugrzeczniony, że nawet Europejczyk traktuje go jak swego. Bobby wypija odrobinę dla zachowania konwenansu. Czuje, jak trunek pali mu gardło. Nagle poraża go nieprzyjemna myśl.
– To chyba nie jest…?
– No nie – rzuca rozbawiony Bridgeman. – Herbaciana whisky? Od lat się jej nie robi. To moja receptura.
Bobby’ego nie uspokaja to wyjaśnienie. Ale Bridgeman jest w szampańskim nastroju. Nie zauważywszy że on jeden pije w tym towarzystwie, opróżnia do dna swoją flaszkę, po czym posyłając Marii zawadiacko taksujące spojrzenie, pyta, czy nie udziela rabatu wyjątkowym klientom. Choć mamrocze tak niewyraźnie, że Maria ma kłopoty z rozszyfrowaniem sensu jego słów, po chwili załapuje, o co chodzi. Bridgeman „chce jeszcze”, tym razem z nią. Następuje kolejne sypialniane interludium, akcentowane niezrównanymi okrzykami Marii. Maria gra dla galerii. Stosuje efektowne zmiany tonacji i wysokości jęków, co w salonie brzmi nadzwyczaj dobrze. „Zupełnie jak fabryczna syrena” – zauważa Tereza. Po chwili zapada cisza. Nie zawracając sobie głowy ubieraniem, Maria wychodzi z sypialni i oznajmia Bobby’emu, że jego przyjaciel zemdlał.
– Nie może tu zostać – mówi, przewracając oczami i kiwając pogardliwie małym palcem w stronę Terezy. Tereza odpowiada tym samym gestem. Wszystkie dziewczęta wybuchają śmiechem. Bobby wysyła jedną z nich po wodę.
Godzinę później obaj znów są na ulicy. Bobby podtrzymuje Bridgemana, którego krzepkie, postkopulacyjne, wilgotne ramię ciąży mu na plecach jak kłoda drewna.
– Chodzi o to – peroruje Bridgeman – że w starej Anglii jest inaczej niż tutaj.
Ulica jest pusta, ale Bobby czuje niepokój. W powietrzu czuć swąd spalenizny, a wychodząc z Goa House, omal nie potknęli się o pojedynczy but leżący na środku jezdni. Teraz, kiedy większość rupii tego pijanego durnia znalazła się w jego kieszeni, Bobby chce się go pozbyć. Postanawia, że kiedy znajdą się w pobliżu jakichś dużych hoteli, zostawi go.
Nic dane mu było zrealizować tego planu.
Kiedy Bridgeman snuje rozważania, czy góry w Anglii przypominają tutejsze, i stwierdza, że na pewno nie mogą się z nimi równać, jeden z cieni przed nimi rozdziela się na kilka mniejszych. Każdy trzyma kij, butelkę albo nóż. Bobby oblewa się zimnym potem. Siedmiu, ośmiu mężczyzn? Nawet z odległości czuć od nich dym i arak. Ich herszt ma głowę owiniętą jakąś szmatą, w ręku dzierży żelazny pręt. Na twarzy ma ślady krwi, jakby walczył już dziś wieczorem. Gdy wychodzi z cienia, Bobby widzi po jego oczach, że jest pod wpływem bhang.
– Europejskie skurwysyny – rzuca.
Większość ludzi wykazuje głęboko zakorzenioną dbałość o własne interesy, a Bobby ma tę cechę rozwiniętą w stopniu wyjątkowym. Decyzja porzucenia półprzytomnego Bridgemana zajmuje mniej więcej tyle czasu, ile wędruje impuls nerwowy z mózgu do nóg.
Bobby zaczyna biec.
Za plecami słyszy wrzaski, głuche uderzenia, jakieś nieprzyjemne odgłosy. Przyspiesza.
Po chwili orientuje się, że nikt go nie ściga. Przystaje więc, pochyla się i opierając ręce o kolana, rozpaczliwie łapie powietrze szeroko otwartymi ustami. Gdy oddech znów staje się regularny, Bobby’ego dopada poczucie winy. Powinien zostać z Bridgemanem. Powinien stanąć do walki, dobyć rapiera i odeprzeć wroga. Wszystkich? Klnąc pod nosem, ściąga krawat i wkłada złożoną marynarkę pod pachę. Ostrożnie wraca tą samą drogą, którą biegł.
Mężczyźni zniknęli. Upewnia się o tym w pierwszej kolejności. Bridgeman został zaciągnięty w boczną uliczkę między wysoki dom i podwórko murarza. Leży na plecach z rękami ułożonymi sztywno wzdłuż ciała. Z daleka wygląda na spokojnego. Nie rusza się. Bobby odczekuje jeszcze kilka minut. Teraz jest pewien, że odeszli. Można bezpiecznie podejść.
Martwy Bridgeman nie wygląda lepiej niż żywy. Lewa strona twarzy jest zupełnie zmasakrowana, czarna i obrzmiała. Szczęka zdeformowana ciosem. Brudna koszula, przedtem pokryta zaschłymi resztkami jedzenia, teraz lśni niczym krwistoczerwony mundur. Bobby spogląda na niego z obojętnym współczuciem. Młody alkoholik w drodze do Anglii. Ostatnia szalona noc przed wyjazdem. Dziwna rzecz: mimo wszystko Bridgeman zdołał jakoś utrzymać w ręku flaszkę. Bobby schyla się i wyjmuje ją ze sztywnej dłoni. Obraca i widzi wygrawerowane z boku inicjały JPB. Znowu czuje się winny. Przez krótką chwilę.
Obok leży pusty portfel Bridgemana. Bobby już chce odejść, bojąc się, by go nie przyłapano nad trupem, ale coś go zatrzymuje. Na ziemi spostrzega skórzaną saszetkę na dokumenty. W środku znajduje bilet na parowiec do Anglii, paszport na nazwisko Jonathan Pelchat Bridgeman i czysty arkusz papieru listowego z nagłówkiem: Spavin amp; Muskett, Doradcy i Pełnomocnicy ds. Zobowiązań, Gray’s Inn Road, London.
Bobby spogląda na fotografię w paszporcie. Ciemnowłosy młody mężczyzna wpatrzony w obiektyw z twarzą tak wyblakłą, że niemal bez wyrazu. Bardzo dalekie podobieństwo.
To mógłby być każdy.
Chowa dokumenty do kieszeni i rusza w kierunku misji. Pomysł dojrzewa, zanim Bobby dochodzi do końca ulicy. Już wie, co zrobi.
Wyczuwa zapach nafty. Bridgeman, ten prawdziwy Jonathan Bridgeman, znany tylko przez kilka godzin, rozpływa się w przestrzeni. Unicestwiony powraca w innej postaci. Bobby uśmiecha się szeroko. Jak łatwo strząsnąć z siebie jedno życie i zacząć nowe! Bardzo łatwo, gdy nic cię nie trzyma. Zdumiewają go ludzie, którzy potrafią umiejscowić siebie, przyklękając i napełniając rękę garstką ziemi. „Człowiek powstał z prochu” – twierdzi wielebny. Jeśli mężczyźni i kobiety powstali z prochu, to on nie jest jednym z nich. Jeśli pod bosymi stopami czują puls ziemi i nazywają to domem, jeśli patrząc na znajomy krajobraz, widzą w nim swoje odbicie, to on nie jest jednym z nich. „Człowiek z ziemi” – mówi wielebny. „Ziemia z człowieka” – mówią Wedy. Słońce, księżyc i reszta stworzenia, powstałe z ciała Pierwotnej Ludzkiej Istoty. Ale Bobby czuje, że nie ma w nim ani odrobiny ziemi. Kiedy chodzi, jego stopy nie dotykają podłoża. Więc musi mieć inny rodowód, musi wywodzić się z jakiegoś innego elementu.
Kiedy skręca w Falkland Road, słyszy dźwięk przypominający szum deszczu między drzewami.
Na ulicy roi się od wzburzonych i rozkrzyczanych łudzi. Ich twarze barwy ziemi rozświetla wściekle pomarańczowy blask. Bobby jest tak pochłonięty własną transformacją, że dopiero pośrodku tłumu dostrzega źródło owego blasku.
Misja stoi w ogniu.
Płomienie pełzną po drewnianym froncie budynku niczym palce po instrumencie. Słychać trzaski, groźny łoskot. Lada chwila rozlegnie się huk, wszystko runie. Mowa olbrzymów. Bobby przepycha się do przodu, nagle przerażony perspektywą utraty tego miejsca, swojego pokoju z kolażem twarzy w półtonach, szafy z ubraniami, dobrze znanej drogi na dół do saloniku. Ogień strawił prawie do końca napis nad wejściem do misji. Można odczytać tylko kilka słów: „Czyż pozwolimy im umrzeć w ciemności, skoro sami poznaliśmy światło…”. Na czele ciżby ktoś macha czerwoną flagą własnej roboty. Smród nafty i dym wdzierają się w nos i usta Bobby’ego. Co powie pani Macfarlane? Po tym, co dla nich zrobiła, ile im dała miłości? A wielebny?
Читать дальше