Kiedy matka Bridgemana spadła z werandy i skręciła kark (co nastąpiło, gdy Jonathan był jeszcze dzieckiem), jej pogrążony w żałobie mąż przysiągł sobie, że nigdy nie wyśle syna do szkoły w Anglii; co więcej – nigdy nie spuści z oka Jedynej Rzeczy, Jaka Mu Została. Tym sposobem w wieku dziesięciu lat Jonathan umiał jeździć konno, strzelać i świetnie mieszać dżin z tonikiem, ale nie umiał ani czytać, ani pisać. Jego ojciec zupełnie się tym nie przejmował. W jego mniemaniu to umiejętność czytania spowodowała zgon jego żony, która poślizgnęła się na egzemplarzu magazynu „Blackwood’s”, beztrosko porzuconym na frontowych schodach.
W chwilach zdolności do działania Bridgeman senior całą energię poświęcał pędzeniu nowego gatunku alkoholu z liści herbaty. Po udoskonaleniu receptury ów eliksir miał wyprzeć szkocką whisky i zająć jej miejsce w sercu brytyjskiego pospólstwa, czyniąc swego twórcę niewiarygodnie bogatym. Niestety, czy to z racji błędów w procesie produkcji, czy może dlatego, że liście herbaty zupełnie się do tego nie nadają, większość partii Herbacianej Whisky Bridgemana wywoływała ataki apopleksji albo czasową ślepotę. W końcu jej producent uzupełnił recepturę o ryż.
Podatny na napady depresji, podczas których strzelał na oślep do swoich pracowników z małokalibrowego karabinu używanego do polowań, pan Bridgeman wreszcie zrozumiał, że nawet dodanie ryżu nie uratuje go przed ruiną. Doznany zawód wywołał większe niż zazwyczaj przygnębienie. W wyniku negocjacji z okręgowym komisarzem policji (wspieranym przez pluton Gurkhów) uwolnił zakładników i oddał się pod opiekę Sióstr Mniejszych Pokutniczek, które prowadzą dyskretny zakład dla obłąkanych w Kalkucie. Mały Jonathan wylądował w pobliskiej szkole z internatem. Raz w miesiącu miał odwiedzać chorego ojca.
W ciągu paru lat Akademia Bradshawa dla Chłopców w Kalkucie wpoiła młodemu Bridgemanowi podstawy wiedzy i zachowania. Jonathan nauczył się jeść z zamkniętą buzią, radzić sobie z rzymskimi cyframi i łacińskim alfabetem i siedzieć cicho nawet podczas długiego porannego nabożeństwa. Wszyscy spodziewali się, że wróci w góry i poświęci się mało wyszukanemu zajęciu; może włoży mundur i zostanie wysłany gdzieś daleko, gdzie brak ogłady i rozwijający się alkoholizm nie narobią zbytniego zamętu. Nie wzięli pod uwagę cudownych zdolności uzdrowicielskich Sióstr Mniejszych i ich głównego psychiatry – matki przełożonej.
Siostra Agnes, zwalista słoweńska zakonnica z twarzą niczym wypolerowany orzech włoski i usposobieniem jucznego wielbłąda, nie chciała mieć do czynienia z obłąkanymi. Kierując się surowymi zwyczajami wyniesionymi z rodzinnej wioski w górach, wprowadziła zimne kąpiele, odosobnienie i religijne reprymendy, które przynosiły szokujące rezultaty. Według powszechnej opinii (błędnej) siostra Agnes uzdrawiała swoich pacjentów śmiertelnym strachem. W rzeczywistości, gdy gwałtowne zmiany temperatury i barwna wizja męki piekielnej nie przynosiły pożądanych efektów, siostra uciekała się do walki zapaśniczej. Rozbierała się, nacierała oliwą i prowadziła najbardziej opornych podopiecznych na tyły klasztoru, gdzie dawała im wycisk, stosując chwyty i rzuty, które niegdyś uchroniły jej cnotę przed zakusami miejscowych pasterzy, oszalałych po paru miesiącach samotności na górskich halach.
Metoda siostry Agnes sprawdziła się na ojcu Jonathana. Po wołaniu o litość i złożeniu przyrzeczenia, że nigdy więcej nie tknie alkoholu, w cudowny sposób odzyskał zdrowie psychiczne. Nikt nie przypuszczał, że kiedykolwiek stamtąd wyjdzie, tymczasem krótko po piętnastych urodzinach syna Bridgeman senior zjawił się w szkole trzeźwy i porządnie ubrany. Oświadczył, że pragnie, by Jonathan kontynuował naukę, a potem studiował na jednym ze słynnych uniwersytetów. Był prawdziwie odmienionym człowiekiem. Dyrektor uścisnął mu rękę, uniósł brwi na widok wielkiego srebrnego krucyfiksu na szyi (fanatyczne oddanie kościołowi rzymskokatolickiemu było efektem ubocznym kuracji siostry Agnes) i w duchu uśmiał się z ojcowskich nadziei. Ale Jonathan bardzo się postarał. Opanował wielosylabowe słowa, nabrał ogłady i rozumu, co zrobiło wrażenie nawet na jego najzacieklejszych krytykach w Akademii Bradshawa.
Niestety, lata smakowania herbacianego trunku nadszarpnęły zdrowie pana Bridgemana. Rok po wyjściu spod opieki sióstr zmarł. Po otwarciu testamentu okazało się, że połowę majątku zapisał siostrze Agnes, a drugą połowę (zadziwiająco dużą) swemu synowi. Majątkiem syna miał zarządzać radca prawny rodziny Bridgemanów w Londynie, niejaki pan Spavin.
– Dlatego tu jestem, stary – mówi Jonathan, serdecznie poklepując Bobby’ego po plecach. – Jutro rano płynę do Anglii. Ten Spavin ma się mną opiekować, póki nie skończę dwudziestu jeden lat. Nie wiem, co myśleć. Nigdy nie widziałem tego gościa. Jakiś przyjaciel mojego dziadka. A jeśli to stary tyran? Cholernie męczące żebrać za każdym razem o parę szylingów. I szczerze mówiąc, nie lubię samej nazwy kraju. Słyszałem, że tam jest potwornie zimno. Byłeś tam?
– Tak – odpowiada Bobby. – To znaczy nie. Nie byłem. Większość życia mieszkam tutaj.
– Hm… – Bridgeman kiwa mądrze głową. – Myślałem, że się tam urodziłeś. To zawsze widać.
– Nie masz żadnych krewnych?
– Żadnych, o których bym wiedział. Ostatni w rodzie. Strajk czy nie, to moja ostatnia noc na wolności i nie mam zamiaru siedzieć w hotelu. Moje rzeczy są już na statku. Do badania jutro rano nieważne, w jakim jestem stanie, no nie?
– Chyba nie.
– Jasne, że nie! I powiem ci, że moje jaja są jak dwa dojrzałe melony. Chciałem przelecieć w pociągu mieszaną siostrzyczkę, ale się nie dała. Powiedziała, że pociągnie za hamulec bezpieczeństwa. Zimna suka. A powinna być wdzięczna. Takim nie dogodzisz. Chcę dużej dziewczyny No wiesz, takiej z balastem z przodu i z tyłu. Takie lubię. Nie ma nic gorszego niż chuda dziwka, nie?
Kiedy skręcają w labirynt ciemnych uliczek prowadzących ku Falkland Road, Bobby rozgląda się wokół nerwowo. Ten Bridgeman to jego szansa. Na razie wszędzie panuje spokój. Nieliczni przechodnie obrzucają ich bacznym wzrokiem. Bobby prezentuje udawaną obojętność, Bridgeman powoli i z namysłem stawia stopy. Dwaj pewni siebie angielscy chłopcy na przechadzce.
Duże dziewczyny można znaleźć w Goa House. Maria Francesca jest zaskoczona. Posyła Bobby’emu niespokojne spojrzenie, gdy Bridgeman z trudem drapie się po schodach i wchodzi do środka. Dziś są jedynymi klientami. Wszystkie lokatorki Goa House siedzą w salonie, popijają herbatę i zagryzają lepkimi słodyczami z kokosem. Rząd uśmiechniętych żujących buź. Na widok takiego wyboru pulchnych, odsłoniętych ciał Bridgeman klaszcze w ręce z radości.
Z miejsca ciągnie Terezę, bezsprzecznie największą spośród tutejszych miłośniczek dobrego jedzenia, za przesłonę z koralików do jednej z sypialni. Bobby w zamyśleniu chodzi tam i z powrotem, paląc papierosa i jednym uchem słuchając opowieści Twinkle o kliencie, który zawsze przychodzi z mango.
– Oszalałeś? – pyta Maria. – Czemu przyprowadziłeś tego typa akurat dzisiaj? Ludzie łakną krwi, przecież wiesz.
– Nic się nie stanie – odpowiada warkliwie Bobby. – Po wszystkim zabiorę go do domu. Wszyscy musimy jeść – dodaje sarkastycznie, wskazując ogołocone tace po słodyczach. – Zresztą, czym jest życie bez ryzyka? – Lubi brzmienie tej frazy. Ma taki waleczny, podszyty przygodą wydźwięk. Znalazł ją w jednej z powieści pani Macfarlane.
Maria prycha drwiąco.
Читать дальше