Sztorm w Zatoce Biskajskiej staje się wybawieniem. Większość pasażerów, zamieniona w wymiotujące ludzkie wraki, jest zbyt pochłonięta własnym cierpieniem, by zwracać uwagę na sińce Bridgemana czy jego nagły powrót do podniszczonych ubrań. Nastrój na pokładzie „Loch Lomond” poprawia się dopiero na widok białych klifów Dover. Kilku wyjątkowo umęczonych chorobą morską pasażerów wznosi nawet okrzyki radości (choć angielski brzeg widać od dłuższego czasu). Wokół wywiązuje się ożywiona dyskusja o pięknie ojczystej ziemi i pierwszej rzeczy, jaką ludzie zrobią po zejściu na ląd. Amanda Jellicoe stoi u boku Jonathana wspartego o balustradę i pyta: „Nie cieszysz się, że wróciłeś?”. Jonathan odpowiada: „Tak”, ale w jego głosie brak przekonania.
Widok kredowych klifów obwiedzionych zielenią budzi w Jonathanie lęk. Dla otaczających go ludzi tak wiele znaczą. Dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że choć wręcz obsesyjnie szukał informacji o Anglii, nigdy tak naprawdę nie dawał im wiary. To miejsce pozostawało abstrakcją niczym hipoteza w filozofii czy problem w geometrii. „Wyobraźmy sobie sześcian wirujący wokół własnej osi…”. Wyobraźmy sobie Krainę Jezior, zalewiska w okolicach Norfolku czy białe klify wyrastające ponad zielonkawo-szarą wodą, nad którymi krążą mewy. Jonathan usiłuje czuć to, co czują inni, i nerwowo szuka odpowiedzi na pytanie, kim oto się stał.
٭
Samuel Spavin przebiera po bujnej brodzie pięcioma długimi, białymi palcami, jego fotel wydaje z siebie czcigodne trzaski, wtrącając subtelny dźwiękowy ozdobnik do szczególnej melodii firmy Spavin amp; Muskett, na którą pracowały czas i tradycja. Za jego plecami wisi portret srogiego dżentelmena z epoki wczesnowiktoriańskiej w wysokim sztywnym kołnierzyku. Odwiedzający firmę często zauważają podobieństwo między panem Spavinem a mężczyzną na obrazie. Większość przyjmuje za pewnik, że model uwieczniony za biurkiem pełnym książek i dokumentów to przodek Spavina, dawno zmarły prawnik, którego mądrość i uczciwość stały się częścią profesjonalnej spuścizny firmy. Mimo dbałości o pozory podobieństwa pan Spavin nie jest spokrewniony z mężczyzną z portretu. Kupił ten obraz na wyprzedaży w początkach kariery, by stworzyć wrażenie trwałości i solidności, co tak kojąco wpływa teraz na nastrój jego klientów.
Dziś pan Spavin spogląda znad blatu swego biurka i czuje się mile zaskoczony. Nie przypuszczał, że to możliwe. Fakt, chłopak jest trochę zaniedbany, ale to w końcu sierota. A zaniedbanie, o czym pan Spavin jest głęboko przekonany, to nieodłączna i naturalna cecha sierot, jedna z tych rzeczy, które przydają sieroctwu szczególnego patosu. Spavin jest wielbicielem Dickensa, a wygląd Jonathana Bridgemana idealnie pasuje do dickensowskiego wzorca sieroty. Odrobinę starszy niż w książkach. Chłopiec. Z pewnością byłoby o wiele pikantniej, gdyby to była ona. Jako prawnik, najbardziej dickensowska z dickensowskich postaci, pan Spavin ma zostać opiekunem Bridgemana. Chwilę, w której życie odzwierciedla literaturę, trzeba smakować. Spavin potrząsa głową w niemym zachwycie nad własną uczuciowością. Tak głęboko rozumie te sprawy, że czasem opanowuje go myśl, czy nie minął się z powołaniem.
– Tu i tu.
Wskazuje miejsca na dokumencie, gdzie powinien znaleźć się podpis, i patrzy z pobłażaniem, jak Jonathan wykonuje jego polecenie. Robi to jakoś niepewnie, stawia litery powoli i z namysłem. Nie ulega wątpliwości, że na równi ze swoim patronem jest świadom doniosłości tej chwili.
– Jeszcze tutaj, chłopcze. Gotowe. Dokładnie tak, jak życzyłby sobie tego twój drogi zmarły ojciec.
Bridgeman kiwa głową. Jest przystojny, co zakrawa na cud. Spavin wraca w myślach do wspomnień sprzed wielu lat, gdy dziadek Bridgemana, też Jonathan, przyszedł do biura ze swoim pożal się Boże synalkiem i zakomunikował, że ma życzenie, by ulokować potomka w interesie herbacianym. Nawet najbardziej życzliwy obserwator (a za takiego Spavin ma honor się uważać) nie znalazłby w Bridgemanie juniorze wielu przymiotów. Ordynarny i nieokrzesany brzydal o irlandzkiej fizjonomii. Stan nietrzeźwości (o jedenastej rano!) jeszcze pogłębił złe wrażenie. Kto by pomyślał, że z lędźwi takiego prostaka zrodzi się tak miła dla oka istota? Spavin nie pamięta, czy widział kiedyś tę nieszczęsną kobietę, która była matką siedzącego przed nim chłopca. Chyba nie. Małżeństwo zostało zawarte już w Darjeelingu. Sądząc z wyglądu Jonathana, musiała być wyjątkowo piękna. Jak przystało na człowieka o poetycznej wrażliwości, Spavin wierzy, że charakter ludzki objawia się w fizjonomii. Dwadzieścia lat temu stwierdził na poczekaniu, że ów bełkoczący tępak o kartoflanych rysach do niczego się nie nada. Ale chłopiec, który przed nim siedzi… Jaką cudowną kobietą musiała być jego matka!
– Masz fotografię swojej drogiej mamy, Jonathanie?
– Niestety, nie. Ojciec nie wierzył w fotografie.
– Nie wierzył? Rozumiem. Osobliwy pogląd.
– Zgadza się. Nie mam ani jednej. Ani jednej.
– Wielka szkoda.
Rzeczywiście, wielka szkoda. O ile Spavin pamięta, dziadek również nie grzeszył prezencją. Jaki byłby dumny na widok kontynuatora swego rodu! To przecież istny Apollo! Myśl o kontynuacji sprawia, że pan Spavin toczy okiem po własnej kancelarii, w której panuje profesjonalny nieład. Stosy dokumentów, na półkach książki oprawne w marokin, zapasy laku do pieczęci i czerwone wstążki tworzą jego świat. O tak, on dobrze wie, co to kontynuacja. Każdy aspekt jego egzystencji, od papieru listowego po regularny lunch z panem Muskettem o pierwszej w restauracji na rogu zaświadcza o jego zaszczytnej roli strażnika tradycji. On, Spavin, wnosi skromny wkład w obronę konserwatywnych wartości życia wielkiego narodu.
Co za ulga! Kiedy otrzymał telegram z informacją o jakichś kłopotach w porcie i zapytaniem, czy nie przesłałby paru gwinei potrzebnych do uwolnienia swego podopiecznego i zamknięcia formalności związanych z zejściem na ląd, poczuł nagły lęk. Czyżby syn okazał się równie beznadziejny jak ojciec? Mimo to, pamiętając o własnych zobowiązaniach, posłał pieniądze. Kiedy chłopak pojawił się w końcu u niego i opowiedział przejmującą historię, wszelkie obawy zniknęły. Jonathan został napadnięty w jakiejś ciemnej bombajskiej uliczce przez bandę rzezimieszków i choć dzielnie się bronił, powalając jednego czy dwóch, nie dał rady reszcie i stracił prawie wszystkie pieniądze przeznaczone na podróż. Nieporozumienie w sprawie smokingu wywołał prostoduszny i nadgorliwy hinduski steward. Podarował ubranie okradzionemu chłopcu, nie wspomniawszy, że należy ono do innego pasażera, pana Carsona, który wniósł skargę. Interwencja Spavina odniosła skutek. Pan Carson przyjął przeprosiny.
– Co ty byś beze mnie zrobił, chłopcze?
– Szczerze mówiąc, nie wiem, proszę pana.
٭
W Londynie ulice są wybrukowane złotem. Światło elektrycznych latarni odbija się w mokrych od deszczu chodnikach. Przechodnie zostawiają za sobą migocące wspomnienie ramion okrytych płaszczami przeciwdeszczowymi i obryzganych wodą nóg, sadzących naprzód wielkimi krokami. Przez Piccadilly przejeżdża strumień nowoczesnych pojazdów. Nawet wścibskie gołębie, tłuste i szare niczym szczury, drepczą majestatycznie, rozpierane imperialną dumą. W Londynie deszcz pada z różną intensywnością. Brudna woda płynąca w rynsztokach też jest godna uwagi, ponieważ to londyńska woda i niesie z sobą drobiazgi (ulotki, papierki po cukierkach i niedopałki papierosów), które układają się w lakoniczne komunikaty o tutejszym stylu życia i sposobie myślenia.
Читать дальше