Jonathan kluczy między przechodniami i taksówkami. W uszach dźwięczy mu metaliczny plusk kropel rozbijających się o wielki czarny parasol. To odgłos tak różny od szumu indyjskiej nawałnicy, że nigdy nie pozwoli mu zapomnieć, co zrobił, jak się tu znalazł i jak w zawrotnym tempie zyskał nową tożsamość.
W Londynie są policjanci w niebieskich mundurach i czerwone autobusy z reklamami po bokach. W parkach widocznych pomiędzy wysokimi budynkami rozciągają się połacie soczyście zielonych trawników. Dopiero teraz Jonathan rozumie, co Brytyjczycy usiłowali bez powodzenia powielić w Indiach. Aksamitną zieleń pulsującą życiem. Jak wielką tęsknotę za ojczyzną musiały wyzwalać w tych ludziach otwarte indyjskie przestrzenie, pokryte wypaloną słońcem roślinnością! W tym miejscu, w atmosferze ciężkiej od wilgoci, istnienie trawników wreszcie ma sens. W Londynie można strzepnąć krople deszczu z parasola i wejść do herbaciarni Lyonsa, gdzie bladolice dziewczęta w czarno-białych uniformach podadzą ciasteczka
równie wilgotne jak trawniki, do tego herbatę z mlekiem, chyba jedyną rzecz w całym mieście, która niewiele różni się od swojej indyjskiej odpowiedniczki. Kelnerki nazywane są nippies i Jonathan zastanawia się, czy ich przydomek nie wziął się przypadkiem od ich ściągniętych mizernych twarzy. Ten rodzaj angielskości jest dla niego całkiem nowy. Takich twarzy, zabiedzonych i nieszczęśliwych, Imperium nie eksportuje.
Na każdym kroku Jonathan natyka się na pierwowzory kopii, wśród których dorastał. W swoim naturalnym środowisku wszystkie absurdy Indii Brytyjskich nabierają sensu. Ciemne garnitury i wysokie kołnierzyki rzeczywiście bardzo się tu przydają. Solidne czarne drzwi wiodą z oświetlonych lampami ulic do zagraconych salonów owąskich oknach, przez które wpada chłodne i anemiczne londyńskie światło. Zagłębiony w skórzanym fotelu, Jonathan pojmuje wreszcie znaczenie słowa „przytulny”; pojmuje dyktaturę klimatu, który wymusza na ludziach o przezroczystej skórze z siateczką niebieskich żyłek otaczanie się końskim włosiem, mahoniem, aspidistrami, pokrowcami na meble, historią, tradycją i świadectwami udziałowymi. Dochodzi do wniosku, że bycie Brytyjczykiem to przede wszystkim kwestia izolacji.
Pan Spavin wynajął dla niego pokój na poddaszu w Bayswater z małym okienkiem wychodzącym na dachy i kominy. Na krótko. We wrześniu Jonathan pójdzie do szkoły, gdzie przygotuje się do studiów. Mówi się o tym jak o wypalaniu garnka albo pokostowaniu mebla, ostatniej obróbce, której będzie poddany przed wystawieniem na sprzedaż. Zanim stanie się studentem Oksfordu, musi spędzić dwa semestry w warsztacie Chopham Hali.
Kiedy Jonathan pierwszy raz zostaje sam w pokoju, długo stoi i patrzy na pustą półkę nad kominkiem, czarne od sadzy palenisko, dywan i umywalkę, nad którą wisi upstrzone plamkami lustro. Do tej chwili nie zastanawiał się nad treścią swego nowego życia. Samo życie, angielskie życie, wystarczało w zupełności. Widok pustych miejsc czekających na zapełnienie powoduje nagły przypływ paniki. Jonathan przekręca klucz i ciężko opiera się plecami o drzwi. Zagrabił dla siebie to życie. Jest Anglikiem. Zauważa nowe rzeczy, które przedtem umknęły jego uwadze. Pusta szafka na książki obok łóżka. Ciemniejszy prostokąt na tapecie w miejscu, gdzie przedtem wisiała jakaś fotografia; gdzie powinna wisieć jakaś fotografia. Tylko jaka? Co powinna przedstawiać? Jonathan nie wie. Odpowiedź, jaka przyszłaby do głowy innym, prawdziwym ludziom („Fotografia, którą lubię”), z całą pewnością nie stosuje się do jego osoby. Nie wydaje mu się, by mógł coś polubić bez uprzedniego sprawdzenia, czy to go nie zdradzi. Przede wszystkim jest teraz Anglikiem i powinien wykazać się gustem właściwym Anglikowi.
Ale co to właściwie znaczy?
Jonathan myśli o tym długo i intensywnie. Anglik powiesiłby rycinę o tematyce myśliwskiej, zdjęcie króla albo portret zmarłego krewnego, na przykład takiego starucha z bokobrodami, który wisi nad biurkiem pana Spavina. Z braku portretu Jonathan decyduje się na podobiznę króla, kupioną na straganie przy Berwick Street, i wkłada ją w pozłacaną ramkę. Przez pierwsze miesiące pośród trawników i smaganych deszczem ulic chodzi spać pod ręcznie barwionym wizerunkiem króla Jerzego V, z trudem opierając się pokusie zanoszenia modlitwy do sterczącej ciemnej brody z prośbą o wskazanie ścieżki ku własnej tożsamości.
Do września Jonathan nie ma nic do roboty. I całkiem mu to odpowiada. Myśl o Chopham Hali przyprawia go o dreszcze. Kiedy Brytyjczycy mówią o szkole, używają słów, jakich inni używają w odniesieniu do więzienia. Przejęty rolą patrona, Spavin prosi młodego Musketta, syna wspólnika, by pokazał Jonathanowi miasto. W stosownym czasie, po uprzejmej wymianie liścików, na progu domu w Bayswater materializuje się złotowłosy młodzieniec w białym stroju do tenisa.
– Cześć – rzuca, zerkając z widocznym niesmakiem w stronę ciemnego holu. – Ty musisz być Bridgeman. Pomyślałem sobie, że możemy zagrać parę setów.
W oczekiwaniu na Jonathana Muskett przyjmuje hołdy od pani Lovelock. Gospodyni jest najwyraźniej pod wielkim wrażeniem młodzieńca. Pląsa wokół niego zaaferowana, co ma oznaczać szacunek i radość z wizyty takiego gościa. Muskett ignoruje ją, pochłonięty pogardliwym wydymaniem dolnej wargi na widok wystroju holu. Propozycję przejścia do frontowego saloniku i zajęcia miejsca w fotelu kwituje stwierdzeniem, że jeśli pani Lovelock nie zrobi to różnicy, wolałby postać. Jego dolna warga znów idzie w ruch, tym razem na widok Jonathana schodzącego z góry w brązowych butach.
– Nie masz tenisówek?
– Niestety, nie.
– No cóż… Kupimy po drodze.
Muskett prowadzi okrężną drogą przez Piccadilly, po czym obaj wchodzą na trawiasty kort, ukryty za domem stojącym po właściwej stronie Regent’s Park. Jonathan ma na nogach nowiutkie białe tenisówki. Mokrą od potu ręką kurczowo ściska rakietę. Rozgrywka z Muskettem okazuje się katastrofą. Jonathan bezładnie miota się za piłką raz w lewo, raz w prawo, wpada na siatkę i ani razu nie odbija uderzenia przeciwnika. Po pewnym czasie złotowłosy młodzieniec bacznym spojrzeniem obrzuca zdyszaną postać po przeciwnej stronie kortu i wydawszy pełną ekspresji dolną wargę, pyta, czy Jonathan nie ma ochoty na przerwę. Ten kiwa głową w milczeniu.
– Wydawało mi się, że grasz. Wspominałeś o tym. Jonathan odpowiada coś wymijająco.
– Zaskoczyłeś mnie. Wy tam w koloniach zwykle jesteście wysportowani. Zdrowy pendżabski styl życia i takie tam.
Jonathan smętnie przypomina sobie brytyjsko-hinduski zwyczaj budowania kortów na każdym dostępnym skrawku ziemi, nawet w górzystych okolicach, gdzie ludzie wykuwali je w zboczach niczym dżiniści wizerunki swoich świętych. Niepojęte, że nigdy nie grał w tenisa. Teraz nie potrafi wymyślić żadnego sensownego uzasadnienia porażki, oznajmia więc, że nadwerężył sobie rękę. Ma nadzieję, że to tłumaczenie wybawi go z opresji. Muskett najwyraźniej nie daje wiary jego słowom, jednak pokrywając niesmak uprzejmością, proponuje wypicie czegoś na tarasie.
Jonathan czuje się w obowiązku rozcierać od czasu do czasu nadgarstek, a Muskett snuje opowieści o przyjęciach, o bywalcach przyjęć, ich związkach z gospodarzami i swoich związkach ze wszystkimi. Muskett ma pieniądze, samochód i zaproszenia Na Wieś na pięć kolejnych weekendów. Wieś to miejsce, gdzie Wszyscy spędzają czas, gdy nie chodzą na Przyjęcia albo na korty. Muskett opowiada o balu u lady Kynaston i u państwa Huntingtonów i o swoich zabawnych odżywkach na obiedzie u Waller-Waltonów. Na wszystkich trzech przyjęciach śmiertelnie się wynudził i spotkał te same osoby. Brakowało tylko tych, którzy zostali zaproszeni na bankiet do ambasady Szwecji. Muskett zaproszenia nie dostał i wcale nie żałuje. Spodziewał się, że tam będzie jeszcze nudniej (jak to zwykle w ambasadzie). I oczywiście wyszło na jego. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że było strasznie. Muskett zaliczył już dwa lata studiów na Uniwersytecie, ma długi, które spłaci jego staruszek, jest po słowie z Annę Waller-Walton i spodziewa się, że po studiach wyląduje w City. Jonathan domyśla się, że City nie jest przeciwieństwem Wsi, lecz tworem o wiele bardziej złożonym, mającym coś wspólnego z kontrolowanym przepływem kapitału, akcjami i lunchem.
Читать дальше