Martwi się o panią Macfarlane. Jest stara. Kocha go. Ale zaraz po jej powrocie stanie się bezdomny, więc może lepiej, że ją aresztowali. Czy to źle tak myśleć? Ma poczucie, że wszystko się zapada; że stoi na walącym się rusztowaniu. Coś takiego już go spotkało, tyle że wtedy przyszło nagle i nieoczekiwanie. Teraz coś z niego powoli uchodzi. Wycieka wszystko, co składa się na Bobby’ego Pięknisia. Zostaje tylko puste naczynie. Łupina. Kiedy nad ranem morzy go sen, wozacy już krążą po ulicach z dostawami wody.
Z nastaniem dnia sklepy w Bombaju pozostają zamknięte z wyjątkiem europejskich w Forcie. Ich właściciele ustawili ludzi na straży przy wejściu, by w razie czego zażegnali niebezpieczeństwo. Związki zawodowe ogłosiły jednodniowy strajk, wymierzony głównie w fabryki włókiennicze. Na ulicach gęstnieje tłum wzburzonych robotników. Panią Macfarlane i jej przyjaciół aresztowano, by uniemożliwić im udział w marszu i przemawianie do tłumu. Mimo fali zatrzymań miasto trwa przy swoim. Bobby spędza ranek na mierzeniu z wielebnym kości podudzi. W roztargnieniu słucha o jego planach określania poziomu moralnego przedstawicieli ras północnych Indii na podstawie wagi przedniej części płatów czołowych (pomiary pośmiertne). Przez otwarte okno wdziera się ryk silników. Ulicą raz po raz przejeżdżają z łoskotem transportery wojskowe. Dowództwo rozmieszcza plutony brytyjskich żołnierzy w strategicznych punktach Bombaju.
W porze lunchu Falkland Road staje się fabryką pogłosek. Jej punktem centralnym jest stragan z paan. Strzykający czerwoną śliną nowinkarze opowiadają, że strajkujący robotnicy urządzili na placu wiec, rozpędzony jednak przez policję. Anarchiści chcieli podpalić jedną z fabryk „Gotówki” Mistry’ego, ale zostali zastrzeleni. A może to byli komuniści i udało im się uciec. Motilal Nehru wygłosi mowę. Jakąś kobietę rozjechał wojskowy pojazd. Gubernator opuścił miasto. Brytyjczycy użyją samolotów. Fanatyczni wyznawcy hinduizmu atakują muzułmanów w slumsach na przedmieściach.
Ludzie są rozgorączkowani, napięci. Kiedy Bobby wychodzi, czuje wiszącą w powietrzu atmosferę wrogości. Ci, którzy zawsze się z nim witali, teraz unikają jego wzroku. Poczucie zagrożenia wzmaga się po południu. Bobby rozpoznaje komunistów, którzy wczorajszego wieczoru rzucali kamieniami. Teraz kręcą się wokół misji i spoglądają w rozbite okno wielebnego Macfarlane’a.
O zmierzchu wyraźnie widać siup ognia nad slumsami w sąsiedztwie fabryk Taty. Falkland Road roi się od tłumu. Coś w tej falującej rzeszy ludzi uderza Bobby’ego. Na ich twarzach nie ma ani radości, ani nadziei na dobrą zabawę. Ci ludzie są przyczajeni, na coś czekają. Mniej więcej godzinę po zachodzie słońca przechodzi tamtędy hałaśliwy pochód. Udekorowani girlandami zwolennicy satjagrahy wymachują rytmicznie pięściami do wtóru łoskotu bębnów i zawodzenia trąbek. Zostawiają za sobą ciżbę niespokojnych mężczyzn i chłopców szukających pretekstu do działania, czegoś, co przywiedzie dzień strajków do punktu kulminacyjnego.
Ktoś podpala stos odpadków na ulicy. Ludzie stoją wokół ognia, oblani blaskiem pomarańczowych płomieni. Z okna swojego pokoiku Bobby dostrzega wyjeżdżający zza rogu samochód. Za kierownicą siedzi biały. Zatrzymuje się, waha, po czym zawraca i odjeżdża tą samą drogą. Wokół ognia zbiera się coraz więcej ludzi. Bobby widzi mężczyzn z kijami w rękach, u jednego zauważa długi zakrzywiony nóż. Warkot ciężarówki pełnej policjantów przepłasza zgromadzonych. Śmieci się dopalają. Policjanci chodzą tam i z powrotem przez parę minut, kopią rozżarzone resztki i bacznie obserwują wysokie drewniane domy. Potem odjeżdżają.
Wszystko cichnie. Może dzisiejsza noc minie spokojnie. Bobby’ego nudzi siedzenie przy oknie. Potrzebuje powietrza, przestrzeni, żeby pomyśleć. Wkłada płócienną marynarkę, wiąże krawat i wychodzi. Na ulicy od razu czuje, że coś się zmieniło. Przechodnie mierzą go nieprzyjaznym wzrokiem, a raz czy dwa jacyś mężczyźni usiłują zagrodzić mu drogę. Dają mu spokój, gdy się do nich odzywa albo gdy ktoś inny odciąga ich na bok i wyjaśnia, kim jest Bobby. Dzisiejszego wieczora w Bombaju niebezpiecznie wyglądać na Anglika.
Bobby wędruje w stronę Fortu. Tu ma ulice dla siebie. Okna biur są ciemne, szyny tramwajowe puste. Nawet paru żebraków i pedałujący co sił rowerzysta nie przeszkadzają mu wyobrażać sobie, że tak wyglądałaby chwila tuż po końcu świata. Bobby Piękniś – jedyny aktor. Cała reszta zeszła ze sceny. Zabawia się, usiłując stosownie do okoliczności zająć jak największą przestrzeń. Kroczy majestatycznie środkiem ulicy i rozkłada ręce. Chce być większy, niż jest. Bobby Piękniś. Pan Ostatnich Chwil Bombaju.
Wielkimi krokami przemierza opustoszałe miasto, aż dociera do Fontanny Flory. Zza palisady migoczących lamp gazowych wygląda mała, pretensjonalna, usmarowana rzeźba, stercząca w górę z makadamowej podstawy pokrytej smołą. Bobby podchodzi bliżej i odkrywa, że nie jest jedynym aktorem. W świetle latarni grają jeszcze dwie osoby dramatu: angielski chłopak i krowa.
– Boże wszechmogący! – bełkocze Anglik. – Co trzeba zrobić, żeby potraktowali cię po ludzku w tej dziurze? Co za obraza. Cholerna obraza.
Wygląda na to, że rozmawia z krową. Bobby ostrożnie podchodzi bliżej. Przystaje na granicy kręgu światła. Chłopak chwieje się na nogach i szpera po kieszeniach. Znajduje płaską flaszkę, pociąga z niej spory łyk i najwyraźniej coś postanawia.
– Dobra, krowo. Skoro nie grasz fair, nie będę się cackać. Ostrzegam. Mówię do ciebie: sos chrzanowy i Yorkshire pudding.
Krowa patrzy na niego nieporuszona. Chłopak traci cierpliwość.
– Stek, idiotko! Duszony! Nie żartuję. Nie obchodzą mnie te wasze towarzystwa ochrony krów i cała reszta hinduskich fanklubów. Zjem cię, ty świńska krowo.
już ma zamiar zdzielić zwierzę w nos, gdy dostrzega Bobby’ego.
– Alleluja! – krzyczy. – Ktoś ze strunami głosowymi. Bridgeman jestem. To bydlę mnie wykończy. Nie wiesz przypadkiem, gdzie tu można kupić tarte?
Bobby z namysłem kiwa głową. Twarz Bridgemana rozjaśnia się uśmiechem.
– Ha! – wrzeszczy jak ktoś, kto zdobył punkt w trudnej rozgrywce, i z radości klepie krowę po zadzie. – Zabierz mnie tam. Od razu. Mówiłeś, że jak się nazywasz, stary?
Bobby nie mówił. I wcale nie jest przekonany, że chce kogokolwiek dokądkolwiek prowadzić. Bridgeman wygląda żałośnie. Nie ma jeszcze dwudziestu lat. Jego szorstka skóra jest sina od wypitego za dnia alkoholu, a ubranie nosi zaschnięte ślady po jedzeniu. Nawet gdyby był trzeźwy, jego twarz nie budziłaby zaufania. Jest nalana, ciastowata, a małe oczka i świński nos pływają w niej niczym kluski w tłustej zupie. U pijanego Bridgemana cała głowa pod grzywką prostych kasztanowatych włosów zdaje się niemile ruchliwa. Jak galareta. Rozchwiana. Niestała.
Ale Bridgeman ma pieniądze. I udowadnia to. Wyciąga z kieszeni plik banknotów i powiewa nimi zamaszyście.
– Robert, przyjacielu – bełkocze – idziemy się zabawić. Wielki finał. Gdzie się podziało to przeklęte krówsko?
Bridgeman twardo upiera się, że krowa też powinna z nimi iść. Gdy orientuje się, że zwierzę gdzieś powędrowało, ma zamiar ruszyć na poszukiwania. W końcu akceptuje stratę i pozwala Bobby’emu prowadzić się w stronę dzielnicy czerwonych latarni. Po drodze gada jak najęty, budząc w Bobbym zdziwienie (siłą głosu, sprytem i całkowitą obojętnością na słuchacza) oraz przeczucie nadejścia czegoś nieuchronnego.
Zanim docierają na koniec Esplanade Road, Bobby wie już prawie wszystko o Jonathanie Bridgemanie, począwszy od przedwczesnych narodzin na podłodze stacji pocztowej w Biharze, a skończywszy na powodach, dla których tak spił się w Bombaju prawie osiemnaście lat później. Okazuje się, że jeśli chodzi o wiek, dzieli ich tylko miesiąc różnicy i że Bridgeman jest nałogowym pijakiem w drugim pokoleniu. Syn pary dypsomaniaków spędził pierwsze lata dzieciństwa na plantacji herbaty swojego ojca pośród wzgórz w pobliżu Darjeelingu, pomagając mu w kleceniu prowizorycznych kotłów destylacyjnych.
Читать дальше