– Czemu o nią pytasz?
– Niech pani pilnuje swojego nosa.
Urażona panna Garnier układa usta w małe „o” i odwraca się na pięcie. Przeklinając się w duchu, Bobby łapie ją za ramię. Panna Garnier kurczy się z bólu i obrzuca go wściekłym wzrokiem. Bobby przywołuje swoje najbardziej rozbrajające spojrzenie.
– Przepraszam.
– Puść mnie.
– Przepraszam. Nie chciałem być niegrzeczny.
– Mam nadzieję.
Jej stanowczość słabnie. Bobby czuje, że jej ciało się rozluźnia.
– Puść mnie, proszę.
Bobby spełnia tę prośbę. Zamiast odejść, panna Garnier robi krok ku niemu. Jest zlana jakimiś duszącymi perfumami o zapachu pomarańczy. Bobby cofa się. Walcząc o haust powietrza, opiera się o kontuar.
– Jesteś bardzo zepsuty – mówi panna Garnier. – Już bardzo zepsuty.
– Już?
Kobieta cmoka z dezaprobatą.
– Taki młody, a już taki zepsuty.
Pieści jego policzek, omal nie trafiając w oko trzymanym w dłoni papierosem. Uśmiecha się drapieżnie. Już ma coś powiedzieć, gdy pojawia się jakiś mężczyzna o rumianej, ospowatej twarzy i bezceremonialnie klepie ją w ramię.
– Chodź, Dianę czy jak ci tam. Nie mam całej nocy.
Posyła Bobby’emu nienawistne spojrzenie. Panna Garnier wzdryga się lekko na te słowa, ale zmusza się do uśmiechu.
– Oczywiście, kochanie. Już idę.
– Dianę, jak ona ma na imię? – pyta błagalnie Bobby. – Powiedz, jak ma na imię?
Panna Garnier spogląda na swego towarzysza, który puka w tarczę swojego zegarka. Potem odwraca się do Bobby’ego. Nagle wygląda na śmiertelnie znużoną, bliską załamania.
– Nazywa się Lily Parry. A ja nie jestem Dianę. Mam na imię Delphine.
Bobby kiwa głową. Panna Garnier powtarza swoje imię jeszcze raz, sylaba po sylabie. Delphine. Potem wychodzi, niemal wypychana z baru przez niecierpliwego mężczyznę. Kiedy znika Bobby’emu z oczu, znika też z jego pamięci. Jego myślami włada Lily Parry.
Jest doskonała, l nie tylko Bobby zdaje się tak uważać. W ledwo uchwytny sposób bar ciąży w jej kierunku. Na niej skupiają się spojrzenia wspartych o filary, wychylających się przez poręcze czy siedzących na krzesłach gości. Mężczyźni przy jej stole nachylają się ku niej niczym okryte smokingami stoki góry. Wokół głównej sali i na tarasie każdy dogodny punkt, w którym obserwator mógłby przystanąć i zapalić papierosa, jest już zajęty. Wydaje się, że ściganie wzrokiem Lily Parry jest tu tak popularne, że niektórzy spośród chętnych, z braku wolnych punktów obserwacyjnych, zmuszeni są przemieszczać się po sali, co przy sobotnim ścisku w Green’s jest zdecydowanie gorszym wariantem.
Samej pannie Parry zupełnie to nie przeszkadza. Przyzwyczaiła się do życia w atmosferze nieustannego podziwu. Wkrótce ma nadzieję na bardziej wymierne efekty, jeśli tylko ten stary kutwa Gotówka dotrzyma słowa i sfinansuje jej rewię. Kiedy w drodze do damskiej toalety zaskakuje ją młodzieniec, który kłania się nisko, jest nie tyle zaskoczona samym ukłonem, ile jego zuchwałą teatralnością. Jakby ten młody człowiek się z niej naśmiewał. W drodze powrotnej znów się na niego natyka. I znów ten ukłon. Nie do wiary! Lily naturalnie go ignoruje.
Jej umiejętności w dziedzinie dawania ostrej odprawy najwyraźniej wymagają jeszcze szlifu. W ciągu następnych dwóch czy trzech tygodni panna Parry bywa regularnie zaskakiwana w ten sam sposób. Epidemia ukradkowych ukłonów szerzy się w całym Bombaju. Kłaniający się młodzieniec zjawia się bez ostrzeżenia w Willingdon, w Yacht Clubie, pod arkadami Rampart Row. Wyskakuje nawet zza palmy, gdy Lily jedzie na przyjęcie. Panna Parry prowadzi bujne życie towarzyskie i gdziekolwiek jedzie, ludzi cieszy jej widok. Ale nawet schlebianie winno mieć swoje granice. I choć miody człowiek jest wyjątkowo przystojny, reprezentuje coś, czego ona nie zamierza do siebie dopuścić.
Na potrzeby kampanii swoich niezdarnych zalotów Bobby uruchomił całą siatkę informatorów. W służbę zostali wprzęgnięci służący, portierzy, odźwierni, właściciele dwukółek i legion małych chłopców. Szansę spotkania Lily oceniane są przy użyciu prostego fortelu – śledzi się ją od chwili wyjścia z domu, uroczej willi na Mallabar Hill, wynajętej jej przez któregoś z krewnych gubernatora. Co do historii, to jak donoszą źródła Bobby’ego, Lily Parry przyjechała do Bombaju dwa lata temu jako narzeczona pewnego urzędnika pracującego w głębi kraju. Zaręczyny szybko zostały zerwane. Niedługo potem, jak twierdzi jeden z recepcjonistów w Watson’s, wyrosła na „najsławniejszą młodą damę w Bombaju”. Ta pozycja wydaje się bardzo lukratywna. Choć dżokej Teddy Torrance przeznacza większość pieniędzy z nagród na obsypywanie prezentami swojej Lily, jego podarunki nijak się mają do podarunków niejakiego pułkownika Marsdena, nie mówiąc już o prezentach od pana Barratta, rządowego dostawcy. I tak się fatalnie składa, że to jeszcze nie koniec listy. Końskie błahostki Torrance’a bledną przy hojnych podarkach Geblera, zakochanego w Lily niemieckiego armatora, a w porównaniu z szaleńczą szczodrością radży Amritpuru nie są nawet godne wzmianki. Od czasu do czasu nawet sir Parvez „Gotówka” Mistry ma swój udział w dobrym samopoczuciu panny Parry. Bobby dochodzi do wniosku, że gdyby był Torrance’em, czułby się zniechęcony.
Dziwnym trafem nie stosuje tej samej logiki względem siebie. Mimo iż poznał większość tego, co Falkland Road ma do zaoferowania w kwestii romantycznych przeżyć, zawsze (a przynajmniej jeszcze nie tak dawno temu) robił to bez zaangażowania. Miłość, prawdziwa miłość, nigdy tam nie gościła. Teraz, kiedy patrzy na roześmianą Lily Parry kontempluje jej cudowną szyję i karminowe usta o kształcie łuku Kupidyna, czuje, że to musi być miłość. I to, w jego przekonaniu, różni go od całej reszty. Wszyscy ci radżowie, dostawcy i inne stare pryki muszą wspierać starania o względy Lily podarunkami. W przeciwnym wypadku (to przecież logiczne) nie mieliby najmniejszych szans. Miłość nie jest dla nich. Są za głupi, żeby to zrozumieć. Tymczasem dla niego sprawa jest prosta. Musi tylko wystarczająco często rzucać się Lily w oczy, a reszta przyjdzie sama. jego głowa pełna jest wyobrażeń o romantycznych przejażdżkach, tajnej mowie wachlarza, buduarach (cokolwiek to jest) i innych rzeczach wprost z przykurzonych powieści na półce pani Macfarlane.
Któregoś dnia w trakcie rutynowego podążania śladami Lily Bobby dochodzi do wniosku, że jego wybranka dojrzała do rozmowy. Teddy Torrance startuje w trzeciej gonitwie na Wicked Lady, drugim spośród najlepszych arabów Gotówki. Tupet i łapówka utorowały Bobby’emu drogę do sektora cila członków klubu, gdzie Lily otacza grupka angielskich miłośników wyścigów, którzy jeden przez drugiego (jakżeby inaczej) starają się zwrócić jej uwagę. Gdy Lily poprawia na głowie nowy kapelusz, jeden trzyma jej kieliszek szampana, drugi parasolkę, trzeci torebkę. Czwarty został wysłany na poszukiwanie lusterka, które po jego powrocie nie będzie już potrzebne, a piąty, mimo obecności rzeszy służących, uparł się, że sam przyniesie jej szklankę wody z lodem. Nagle Lily przypomina sobie, że powinna śledzić przebieg gonitwy. Nadąsana, że nikt z obecnych nie przypomniał jej o zbliżającym się biegu drogiego Teddy’ego, wiedzie rój trutni na trybunę. Bobby idzie za nimi. Jest pewien swego. Shahid Khan uszył mu nowy garnitur, kopię ostatniego krzyku mody wypożyczonego mu chwilowo przez pracza z hotelu Tadż Mahal. Krawat (ze szkarłatnego jedwabiu) też jest nowy. Bobby’emu pozostaje jedynie wybrać stosowną chwilę. Czy może się nie udać?
Читать дальше