– To chyba będzie uciecha – wesoło woła Josephine Iz kuchni, kiedy mówię jej o tym przyjęciu. Muszę pamiętać, co przyrzekłam Armande.
– Ty też jesteś zaproszona – wołam. -Tak powiedziała. Josephine rumieni się uradowana.
– To miło – odpowiada. – Wszyscy są tacy życzliwi.
Niezwykłe, wcale nie jest zgorzkniała, chętnie dopatruje się życzliwości w każdym. Nawet Paul-Marie nie pozbawił jej tego optymizmu. Ona nawet twierdzi, że po części sama go tak rozpuściła, że on jest zasadniczo słaby, Ipowinna stawić mu czoło już dawno temu. Caro Clairmont |i jej kumy zbywa uśmiechem.
– Po prostu są głupie – mówi inteligentnie.
Taka prostoduszna. Teraz pogodna, pogodzona ze światem. Ja natomiast jakoś przewrotnie staję się coraz mniej ufna. Ale zazdroszczę jej. Wystarczyło tak niewiele, żeby doprowadzić ją do tego stanu. Trochę serdeczności, kilka
pożyczonych ciuchów i poczucie bezpieczeństwa w pokoju gościnnym… Jak kwiat ona rośnie w stronę światła, nie analizując, co nią powoduje. Chciałabym być taka.
Przyłapuję się na rozmyślaniu o niedzielnej rozmowie z Reynaudem. Nadal nie wiem, co nim powoduje. Jakoś desperacko Reynaud ostatnio pracuje na cmentarzu, rozkopuje i okopuje z furią – nierzadko wyrywa całe kępy krzewów i kwiatów razem z chwastami, przy czym pot mu się leje po plecach, aż widać ciemny trójkąt na jego sutannie. Jemu nie sprawia przyjemności praca fizyczna. Z twarzą wykrzywioną z wysiłku jest pełen nienawiści do ziemi, w której kopie, nie cierpi roślin, przez które się przedziera. Wygląda jak skąpiec z musu wrzucający swoje banknoty łopatą do pieca, głodny, pełen obrzydzenia, opętany. A przecież w tym nie ustaje. Patrząc na niego, czuję dobrze znane ukłucie lęku, chociaż nie wiem przed czym. Ten robot, ten człowiek, ten mój wróg. I czuję, że myśli o mnie. Muszę zebrać w sobie całą odwagę, żeby mu spojrzeć w oczy, uśmiechać się, udawać nonszalancką – coś we mnie krzyczy, szamocze się gorączkowo, żeby uciec. Nie rozwściecza go sam tylko festiwal czekolady. Wiem o tym z pewnością, jak gdybym podchwyciła to z jego ponurych myśli. Rozwściecza go samo moje istnienie. Jestem dla niego żywą zniewagą. Ukradkiem mnie teraz obserwuje ze swojego rozkopanego ogrodu, spogląda z ukosa na moje okno, a potem znów z chytrą satysfakcją zajmuje się pracą. Nie rozmawiałam z nim od niedzieli i jest pewny, że ma punkt przewagi nade mną. Armande nie przychodzi do La Praline i z oczu mu bije przekonanie, że to za jego sprawą. Niech tak myśli, jeżeli to go cieszy,
Anouk mi powiedziała, że wczoraj przyszedł do szkoły. Mówił dzieciom o znaczeniu Wielkanocy – nieszkodliwie, chociaż zimno mi na myśl, że moja córka jest pod jego duchową opieką. Coś im przeczytał, obiecał przyjść znowu. Zapytałam Anouk, czy rozmawiał z nią.
– Och tak – wykrzyknęła radośnie. – Jest miły. Powiedział, że jeżeli chcę, mogę przychodzić do jego kościoła, zobaczyć świętego Franciszka i te wszystkie zwierzątka.
– A chcesz? Wzruszyła ramionami.
– Chyba – odpowiedziała.
Mówię sobie – nad ranem, kiedy wszystko wydaje się możliwe i nerwy mi zgrzytają jak nienaoliwione zawiasy tej postaci z kosą na wieży – że mój lęk jest irracjonalny. Co on może nam zrobić? Jak mógłby nas skrzywdzić, nawet jeżeli ma taki zamiar? On nic nie wie. Nie może nic o nas wiedzieć. Nie ma żadnej mocy.
Oczywiście, że ma – mówi we mnie głos mojej matki. -On jest Człowiekiem w Czerni.
Anouk, uczulona na moje nastroje, przewraca się we śnie niespokojnie. Wie, że nie śpię, dlatego usiłuję się wynurzyć z grzęzawiska majaków. Oddycham miarowo przez dłuższą chwilę, aż znowu spokojnie zasypia.
Człowiek w Czerni to fikcja, mówię sobie stanowczo. Ucieleśnienie lęków podświadomości, maska karnawałowa. Opowieść na ciemne wieczory. Cienie w obcym pokoju.
Potwierdzenia nie ma, tylko znowu widzę ten obraz, jasny jak na szkle: Reynaud przy łóżku starca, czeka, porusza wargami, może się modli, za Reynaudem ogień jak blask słońca wpadający przez witraż. Ten obraz nie uspokaja. Jest coś drapieżnego w postaci księdza, jest pomiędzy tymi dwoma twarzami zaczerwienionymi łuną jakieś podobieństwo tajemniczo groźne. Sięgam w studia psychologiczne. To wizerunek Człowieka w Czerni, pierwowzór, który jest odbiciem mojego lęku przed nieznanym. Nieprzekonujące. Cząstka mnie, nie moja, tylko mojej matki, ujmuje sprawę dosadniej.
Jesteś moją córką, Yianne – przypomina mi nieubłaganie – więc wiesz, co to znaczy.
To znaczy przenoszenie się z podmuchem zmiennego wiatru, oglądanie przyszłości w odkrytej karcie, nasze życie jest jak ciągła fuga…
– Nie jestem niczym specjalnym – prawie bezwiednie mówię na głos.
– Maman – odzywa się Anouk zaspanym głosikiem.
– Psst – uciszam ją. – Jeszcze nie dzień, śpij dalej.
– Zaśpiewaj mi piosenkę, maman – mamrocze, wyciągając do mnie rękę w mroku – zaśpiewaj znów o wietrze.
Śpiewam i słucham, jak śpiewam przy akompaniamencie cichego zgrzytania wiatrowskazu na kościelnej wieży
Via l'bon vent, v'la l'joli vent, Via l'bon vent, ma mię m'appelle, Via l'bon vent, v'la l'joli vent, Via l'bon vent, ma mię m'attend
Po chwili Anouk oddycha miarowo, znaczy się – śpi. Jej dłoń mięknie w mojej dłoni. Kiedy Roux skończy pracę na strychu, ona znów będzie miała swój nowy pokój i obie będziemy sypiały lepiej. Dzisiejsza noc wydaje się zbyt bliska tamtych nocy w pokojach hotelowych, w których sypiałyśmy we dwie, moja matka i ja, i wilgoć naszych oddechów skraplała się na okiennych szybach, i nigdy nie cichły odgłosy ruchu ulicznego za oknem.
Via l'bon vent, v'la l'joli vent…
Nie tym razem, przyrzekam sobie w ciszy. Tym razem zostaniemy, cokolwiek się stanie. A jednak nawet kiedy już zasypiam, powtarzam tę myśl nie tylko z pragnieniem, ale i z niewiarą.
Środa, 19 marca
Wydaje się, że ostatnio w sklepie tej Rocher jest mniejszy ruch. Armande Yoizin przestała przychodzić, chociaż odkąd wróciła do zdrowia, widziałem ją kilkakrotnie, szła krokiem zdecydowanym i tylko trochę korzystała z laski. Nieraz idzie u jej boku Guillaume Duplessis, ciągnąc za sobą tego chudego szczeniaka, a Luc Clairmont codziennie odwiedza ją w Les Marauds. Caroline Clairmont, gdy nadmieniłem, że jej syn potajemnie widuje się z Armande, sztucznie się uśmiechnęła.
– Nie mogę sobie z nim ostatnio poradzić, mon pere -poskarżyła się. – W jednej chwili taki grzeczny chłopiec, taki posłuszny, a już w następnej… – Uniosła wymanikiurowane dłonie do dekoltu teatralnym gestem. – Tylko mu powiedziałam… bardzo łagodnie… że chyba powinien mi mówić, kiedy idzie w odwiedziny do babci. -Westchnęła. -Tajemniczy, jak gdyby myślał, że ja bym miała mu za złe, głuptas. Oczywiście, że nie mam, powiedziałam mu. To cudownie, że jesteś z babcią w dobrej komitywie… Ostatecznie ty będziesz po niej dziedziczył. A on nagle wrzasnął na mnie i powiedział, że nie obchodzą go te pieniądze, że nie chce mi nic mówić, bo wie, że wszystko bym zepsuła. I że ja jestem wścibską bibliofanką… to jej określenie, mon pere, sam tego nie wymyślił. – Otarła oczy wierzchem dłoni uważnie, aby nie rozmazać nieskazitelnego makijażu. – Czym zawiniłam, pereł Przecież nieba bym mu przychyliła, daję mu wszystko. A on odwraca się ode mnie, rzuca mi to wszystko w twarz, bo tak go nastawia ta kobieta… – Głos miała mocny pomimo łez. -Ostrzejsza niż jad węża! – Jęknęła. – Ksiądz nie może sobie wyobrazić, co to znaczy dla matki.
Читать дальше