Joanne Harris
Jeżynowe Wino
Przełożyła Katarzyna Kasterka
Dla mojego dziadka, Edwina Shorta:
ogrodnika, miłośnika wina, w głębi serca poety.
Wino jest obdarzone mową. Przecież każdy o tym wie. Wystarczy rozejrzeć się wokół. Spytać wyroczni na rogu ulicy; nieproszonego gościa na przyjęciu weselnym; świętego szaleńca. Wino gada. Niczym brzuchomówca. Przemawia milionem głosów. Rozwiązuje języki, radośnie wyciąga z ciebie tajemnice, których nigdy nie zamierzałeś nikomu zdradzić, których istnienia nawet nie byłeś świadom. Wino krzyczy, peroruje bombastycznie, szepcze łagodnie i słodko. Opowiada o wielkich sprawach, cudownych planach, tragicznej miłości i straszliwej zdradzie. Zaśmiewa się do nieprzytomności. Cicho chichocze pod nosem. Szlocha w konfrontacji z własnym odbiciem. Przywraca do życia dawno minione gorące, letnie miesiące i wspomnienia, o których najlepiej byłoby zapomnieć. Każda butelka to delikatny aromat innych czasów, innych miejsc; każda – od najbardziej plebejskiego Liebfraumilch do arystokratycznego Veuve Clicquot rocznik 1945 – jest pokornym cudem. Magią dnia powszedniego, jak zwykł mawiać Joe. Transmutacją podstawowego, organicznego surowca w tkankę, z której utkane są marzenia. Alchemią dla laika.
Weźmy dla przykładu mnie. Fleurie, rocznik 1962. Jedyny ostaniec ze skrzynki wina butelkowanego i przeznaczonego do konsumpcji w roku urodzenia Jaya. „Zuchwałe, pełne treści wino, radosne i odrobinę zawadiackie, z pikantnym posmakiem czarnej porzeczki” – tak głosi moja naklejka. Nie najlepsze wino do długiego przechowywania, ale Jay się tym nie przejmuje. Trzyma mnie ze względów sentymentalnych. Na specjalną okazję – okrągłą rocznicę urodzin, czy może ślub. Jednakże do tej pory każde jego urodziny przemijały bez szczególnej fety; sprowadzały się do picia argentyńskiego wina i oglądania starych westernów w telewizji. Pięć lat temu Jay ustawił mnie na stole udekorowanym srebrnymi świecznikami, ale nic z tego nie wyszło. Mimo to on i dziewczyna, którą wówczas zaprosił, zostali już razem. Wraz z nią zjawiła się w domu cała armia butelek – Dom Perignon, wódka Stolicznaja, Parfait Amour i MoutonCadet, belgijskie piwa w smukłoszyich butelkach, wermut Noilly Prat, a także Fraise des Bois. One też coś mówią – ale to głównie nonsensy, metaliczna paplanina, niczym skrzek głosów przypadkowych gości zebranych na tym samym przyjęciu. Stanowczo więc nie życzyliśmy sobie mieć z nimi cokolwiek do czynienia. Zostaliśmy wetknięci w odległy kąt piwniczki – my, troje ocalałych – za pobłyskujące rzędy nowych przybyszów, i pozostawaliśmy tam przez następnych pięć lat w zupełnym zapomnieniu. ChateauChalon 1958, Sancerre 1971 i ja. ChateauChalon, zirytowane relegacją, symuluje głuchotę i często w ogóle odmawia jakiejkolwiek rozmowy. „Łagodne wino o wyjątkowym statusie i szlachetności”, cytuje w rzadkich momentach wylewności. Z lubością przypomina nam wówczas o swoim senioracie, o długowieczności win z Jury. Strasznie się nad tym rozwodzi, jak również nad swoim miodowym bukietem i unikalnym rodowodem, bancerre natomiast już dawno temu skwaśniało i odzywa się jeszcze rzadziej – od czasu do czasu wzdycha jedynie ledwo słyszalnie nad swoją dawno utraconą młodością.
I nagle, na sześć tygodni przed początkiem tej historii, zjawili się nowi lokatorzy. Zupełnie obcy. „Specjały”. Intruzi, którzy zapoczątkowali bieg wydarzeń, mimo że też wydawali się skazani na zapomnienie za rzędami błyszczących nowych butelek. Było ich sześć – z ręcznie wypisanymi nalepkami i korkami zalanymi woskiem. Każda butelka miała wokół szyjki sznureczek innego koloru: z winem malinowym – czerwony, z kwiatu czarnego bzu – zielony, z jeżyn – niebieski, z owoców róży – żółty, z damaszek zaś – czarny. Ostatnie z nich, szóste, ze sznureczkiem brązowego koloru, było winem, o jakim nawet ja nie słyszałam. Na nalepce widniały jedynie słowa, spłowiałe do barwy słabej herbaty: „Specjał, 1975”. Niemniej wewnątrz każdej z tych butelek aż buzowało od sekretów – niczym w kipiącym pracą ulu. Nie sposób było się odizolować od ich szeptów, pogwizdów i śmiechów. Oczywiście udawaliśmy całkowitą obojętność wobec błazeństw tych odmieńców. Zalatywali amatorszczyzną. W żadnym z nich ani śladu winnego grona. Wobec nas była to lichota, więc odnosiliśmy się do nich z niechęcią. Jednak cechowała tych barbarzyńców jakaś niezmiernie pociągająca zuchwałość, szaleńcze rozdźwięczenie aromatów i obrazów, przyprawiające bardziej powściągliwe roczniki o prawdziwy zawrót głowy. Oczywiście poniżej naszej godności byłoby wdawanie się z nimi w rozmowę. Chociaż, och, jakże ja pragnęłam takiej rozmowy. Pewnie mój plebejski posmak czarnej porzeczki sprawiał, że czułam z nimi swoiste pokrewieństwo.
W piwnicy bardzo wyraźnie słychać, co się dzieje na górze, w domu. Dla nas każde wydarzenie wiązało się z przybywaniem bądź ubywaniem wspóllokatorów: dwanaście belgijskich piw w piątkową noc i dużo śmiechu w holu; w uprzedni wieczór pojedyncza butelka kalifornijskiego czerwonego, tak młodego, że niemal wydzielającego zapach taniny; a w zeszłym tygodniu – w dniu urodzin Jaya – mała butelka Moet, szczupła i delikatna, najbardziej obnażająca samotność z dostępnych pojemności oraz odległy nostalgiczny odgłos tętentu końskich kopyt i wystrzałów. Owego dnia Jay Mackintosh skończył trzydzieści siedem lat. Niby wcale się nie zmienił, jednak w swoich własnych oczach – oczach koloru indygo o odcieniu Pinot Noir – nabrał dziwacznego wyglądu nieco zamroczonego człowieka, który zatracił poczucie kierunku w życiu. Pięć lat temu Kerry uważała to za pociągające. Teraz jednak już straciła dawny apetyt. Uznała, że w pasywności Jaya, podszytej uporem, jest coś denerwująco zniechęcającego. Dokładnie czternaście lat temu Jay napisał powieść pod tytułem „Wakacje z Ziemniaczanym Joe”. Zapewne wiecie, o czym mówię, bo ta książka zdobyła Nagrodę Goncourtów we Francji i została przetłumaczona na 20 języków. Jej publikację uświetniły trzy skrzynki doskonałego Veuve Clicquot, rocznik 1975 – wówczas zresztą zbyt młodego, by rozwinąć w pełni swój niezwykły bukiet, ale Jay ma to do siebie, że zawsze pogania życie, jakby było niewyczerpane, jak gdyby to, co tkwiło w jego wnętrzu, miało trwać wiecznie. Po każdym sukcesie – kolejny sukces. Celebracjom miało nie być końca.
W owych czasach nie istniała piwniczka z winami. Jay trzymał nas na półce kominka, tuż nad maszyną do pisania – „na szczęście”, jak zwykł mawiać. Gdy skończył książkę, otworzył moją ostatnią towarzyszkę z 1962 roku – wysączył wino bardzo powoli, po czym jeszcze długo obracał pusty kieliszek w dłoniach. Wreszcie podszedł do kominka. Stał chwilę bez ruchu, ale po chwili szeroko się uśmiechnął i powrócił, dość niepewnym krokiem, do krzesła przy biurku.
– Następnym razem, moja najdroższa – obiecał. – Zrobimy to następnym razem.
Bo widzicie, on przemawia do mnie tak, jak pewnego dnia ja przemówię do niego. Jestem jego najstarszym przyjacielem. Rozumiemy się doskonale. Przeznaczenie Jaya jest splecione z moim przeznaczeniem.
Ale, oczywiście, nie było już następnego razu. Przez jakiś czas wywiady telewizyjne, artykuły w gazetach i entuzjastyczne recenzje w magazynach goniły się nawzajem, jednak stosunkowo szybko zastąpiła je głucha cisza. W Hollywood zrealizowano filmową adaptację powieści Jaya z Coreyem Feldmanem w roli głównej i z akcją przeniesioną w realia amerykańskiego Środkowego Zachodu. Od tamtej chwili upłynęło dziewięć lat. Jay napisał kilkadziesiąt stron powieści zatytułowanej „Niezłomny Cortez”, a ponadto sprzedał do Playboya osiem krótkich opowiadań, które w jakiś czas później wydawnictwo Penguin wydało w formie książkowej. Świat literacki czekał na nową powieść Jaya Mackintosha: początkowo z entuzjazmem, potem z pełnym niepokoju zaciekawieniem, a w końcu ze śmiertelną obojętnością.
Читать дальше