Ujrzenie podobnego domu w tej broszurze było tak niespodziewanym doznaniem, że aż zadrżało mu serce. To znak, przyznał w duchu. Jeżeli zobaczył taki dom właśnie teraz, dokładnie w tym momencie, nie mogło to być absolutnie nic innego. Nic innego, jak szczególny znak.
Przez długi czas wpatrywał się w zdjęcie. Po uważnym przestudiowaniu szczegółów stwierdził, że ten dom nie wygląda identycznie jak chateau Joego. Kontury budynku były nieco inne, dach bardziej spadzisty, a okna węższe i głębiej osadzone w kamieniu. Poza tym ów dom nie znajdował się w Bordeaux, ale w sąsiednim departamencie, kilka mil od Agen, nad niewielkim dopływem Garonny – Tannes. Jednak dostatecznie blisko wymarzonego miejsca Joego. W zasadzie bardzo blisko. Nie mógł więc być to tylko czysty przypadek.
W mroku piwnicy „Specjały” popadły w tajemnicze, pulsujące wyczekiwaniem milczenie. Nie wydawały z siebie żadnego szeptu, najlżejszego brzęku czy syku.
Jay z napięciem wpatrywał się w fotografię. Tuż nad nią neonowy znak świecił nieustępliwie, nęcąco.
NA SPRZEDAŻ.
Jay sięgnął po butelkę i ponownie napełnił kieliszek.
Pog Hill, lipiec 1975
Tego lata większość życia Jaya toczyła się w ukryciu, jakby prowadził podjazdową wojnę. W deszczowe dni siadał w swoim pokoju i czytywał pisma w rodzaju „Dandy” czy „Eagle” oraz słuchał radia, które mocno ściszał, udając że się uczy. Pisywał także trzymające w niezwykłym napięciu opowiadania o tak pasjonujących tytułach jak: „Kanibalistyczni wojownicy z Zakazanego Miasta” czy „Człowiek, który ścigał błyskawicę”.
W owym czasie nigdy nie brakowało mu pieniędzy. Co niedzielę dostawał dwadzieścia pensów za mycie zielonego austina należącego do dziadka i tyle samo za skoszenie trawnika. Krótkim, nieregularnym listom od rodziców zawsze towarzyszyły przekazy pocztowe i Jay wydawał tę nieoczekiwaną fortunę w radosnym, uskrzydlającym poczuciu buntu przeciwko dorosłym. Kupował komiksy, balonową gumę do żucia i – gdy tylko mógł – papierosy; pociągało go wszystko, co mogłoby wzbudzić potępienie rodziców. Trzymał swoje skarby nad kanałem, w puszce po herbatnikach, przed dziadkami zaś utrzymywał, że składa pieniądze w banku. W zasadzie to nawet nie było kłamstwo. Obluzowany, sporych rozmiarów kamień przy ruinach starej śluzy, delikatnie wyciągany, ujawniał powierzchnię może piętnastu cali kwadratowych, na której idealnie mieściła się jego puszka. Kawałek torfu, wycięty nożem z nabrzeża kanału, doskonale ukrywał wejście do skrytki. Przez pierwsze dwa tygodnie wakacji Jay zjawiał się tu niemal co dzień, rozkładał w niedbałej pozie na płaskich kamieniach zrujnowanego pomostu, palił papierosy, czytał, pisał swoje opowiadania lub rozkręcał na cały regulator radio, tak że głośne dźwięki rozpierały jasne, pełne sadzy powietrze. Gdy teraz wspominał owo lato, zawsze w głowie dźwięczały mu rozmaite piosenki: „Eighteen with a Bullet” Pete’a Wingfielda czy „D.I.V.O.R.C.E” Tammy Winette. Często wtórował utworom płynącym z odbiornika bądź grał na niewidzialnej gitarze, strojąc wymyślne miny do wyimaginowanej publiczności. Dopiero dużo później zdał sobie sprawę, jak bardzo był wówczas nieostrożny. Znajdował się tak blisko kanału, że Zeth i jego banda mogli z łatwością go usłyszeć i napaść niespodziewanie w czasie tych pierwszych dwóch tygodni. Mogli go znaleźć drzemiącego na brzegu czy osaczyć w popielisku – co gorsza, mogli go nakryć nad otwartym pudełkiem ze skarbami. Jay nigdy wcześniej nie myślał, że na jego terytorium mogą się pojawić jacyś inni chłopcy. Ba, nawet nie przyszło mu do głowy, że to może już być terytorium kogoś zupełnie innego – silniejszego i brutalniejszego, starszego i obeznanego w twardych regułach gry. Jay do tej pory nigdy nie uczestniczył w żadnej bójce. W szkole Moorlands nie pochwalano podobnych gminnych obyczajów. Jego kilkoro londyńskich znajomych zachowywało się zawsze dystyngowanie i z rezerwą – dziewczynki spinały włosy w końskie ogony i uczęszczały na lekcje baletu, natomiast chłopcy o idealnym uzębieniu nosili mundurki kadetów. Jay zawsze czuł, że jakoś nie przystaje do tego towarzystwa. Jego matka była aktorką, której kariera utknęła w martwym punkcie po tym, jak zaczęła występować w sitcomie zatytułowanym „Ach! Mamuśka!”, opowiadającym o wdowcu wychowującym trójkę nastoletnich dzieci. Matka Jaya grała rolę wściubiającej we wszystko nos właścicielki domu, niejakiej pani Dykes. Większość nastoletniego życia Jaya zohydzili mu obcy ludzie zatrzymujący ich z matką na ulicy i wykrzykujący jej sztandarową kwestię: „Ach, mam nadzieję, że nie przeszkadzam?”.
Ojciec Jaya, Chlebowy Baron, zbił fortunę na bardzo popularnym niskokalorycznym pieczywie. Nigdy jednak nie zarobił na tyle dużo, by tym zrekompensować brak odpowiedniego rodowodu, więc ukrywał własną niepewność za fasadą rubasznej, owianej dymem cygar wesołości. On też kompromitował Jaya – samogłoskami prosto z East Endu i krzykliwymi garniturami. Jay sądził, że sam przynależy do innego gatunku, uważał się za twardszego, bliższego soli narodu. Nie mógł bardziej się mylić.
Było ich trzech. Wyższych i starszych od niego – mieli może po czternaście, a może po piętnaście lat. Szli ścieżką nad kanałem, osobliwym, kołyszącym krokiem; paradowali z wypiętą piersią i dumą podwórzowego koguta, dając w ten sposób do zrozumienia światu, że już dawno temu zawłaszczyli to terytorium. Instynktownie Jay pochwycił swoje radio i przykucnął za drzewem, w cieniu, wzburzony manierą pewnych siebie posiadaczy, z jaką obcy wtoczyli się na pomost. Któryś z nich usiłował wydłubać coś z wody kijem, drugi potarł zapałkę o spodnie, by przypalić papierosa. Jay obserwował ich ostrożnie zza pnia, czując wyraźne mrowienie w krzyżu. W swoich dżinsach, butach do kostek zapinanych na suwak i obciętych T-shirtach wyglądali bardzo groźnie, jak członkowie niebezpiecznego klanu. Należeli do tego samego, szczególnego szczepu, do którego Jay nigdy nie miał prawa wstępu. Jeden z nich – wysoki, pałąkowaty – niósł wiatrówkę przerzuconą niedbale przez zgięcie łokcia. Miał szeroką, gniewną twarz upstrzoną ropnym trądzikiem na brodzie, z oczami przywodzącymi na myśl dwa łożyska kulkowe. Inny – na wpół odwrócony plecami – stał tak, że Jay wyraźnie widział jego tłusty brzuch wyłażący spod przyciętego T-shirtu i szeroką gumę majtek ponad opadającymi dżinsami. Majtki miały wzorek z małych samolocików i z jakichś względów to bardzo rozbawiło Jaya. Zaczął chichotać – z początku cichutko, w zwiniętą pięść – by jednak w końcu wybuchnąć niepohamowaną salwą śmiechu.
Samoloty obróciły się gwałtownie, z zaskoczenia rozdziawiając usta. Przez moment obaj mierzyli się wzrokiem. Potem obcy pochwycił gwałtownie Jaya za przód koszuli.
– Cóżeż ty, kurwa mać, robisz tutej, eh?
Dwaj pozostali przyglądali się tej scenie z pełnym wrogości zaciekawieniem. Trzeci chłopak – pająkowaty wyrostek z wymyślnymi baczkami – postąpił krok naprzód i dźgnął Jaya boleśnie w pierś kłykciem wskazującego palca.
– Żeś był o cóś pytany, knypie.
Ich język brzmiał zupełnie obco, niemalże niezrozumiale – do Jaya docierał jedynie groteskowy bulgot samogłosek, więc znów poczuł rozbawienie, i z ledwością powstrzymywał się, by ponownie nie wybuchnąć śmiechem.
– Widno mi, żeś nie tylko kiep, ale i niemota, eh? – zdenerwowały się Baczki.
– Przepraszam – wykrztusił wreszcie z siebie Jay, usiłując się uwolnić z uchwytu. – Ale zjawiliście się tak nie spodziewanie. Nie miałem zamiaru was przestraszyć.
Читать дальше