Powiedziałem: "prawie".
Znam swoją powinność, mon pere. Sypiam teraz bardzo mało, rozciągając moją pokutę na te przypadkowe momenty samozatracenia. Stawy mnie bolą, lecz rad witam taką dystrakcję. Fizyczna przyjemność jest szczeliną, w którą diabeł wsuwa swoje korzenie. Unikam miłych woni. Jadam jeden posiłek dziennie i to najprostszy, bez zbędnych przypraw. Kiedy nie pełnię obowiązków w parafii, pracuję na cmentarzu: kopię klomby i wyrywam chwasty przy grobach. Od dwóch lat go zaniedbywano i z niepokojem patrzę na wybujałą roślinność w tym dawniej porządnym ogrodzie. Lawenda, majeranek, nawłoć i fioletowa szałwia wyrosły obficie, niepohamowanie wśród trawy i niebieskich ostów. Denerwuje mnie tyle zapachów. Chciałbym tu widzieć rzędy krzewów i kwiatów, może żywopłot bukszpanowy wokół całości. Ten nadmiar wydaje się dziwnie grzeszny, uchybiający; dzikie pchanie się do życia, jedna roślina dusi drugą w płonnym wysiłku, aby dominować. Dane nam jest panowanie nad tymi sprawami, mówi Biblia. A przecież ja tu nie czuję się panem. Czuję się raczej bezradny, ponieważ gdy rozkopuję, obcinam, przestrzeń za moimi plecami wypełniają zwarte zielone armie, które wyciągają swe długie zielone języki, jakby szydziły z moich wysiłków. Narcisse patrzy na mnie z rozbawieniem i pogardą.
– Lepiej niech ksiądz coś zasadzi – doradza – wypełni te miejsca czymś, co jest warte zachodu. Inaczej chwasty zawsze tu się wedrą.
Ma oczywiście rację. Zamówiłem więc u niego sto sadzonek, rośliny, które posadzę rzędami. Lubię białe begonie, karłowate irysy, bladożółte dalie i bezwonne lilie wielkanocne, ale jakże miłe ze sztywnymi, skręconymi listkami. Miłe, lecz nie zaborcze, zapewniał Narcisse. Przyroda ujarzmiona przez człowieka.
Yianne Rocher przyszła popatrzeć na moją pracę. Ignorowałem ją. Była w truskawkowym pulowerze, dżinsach i fioletowych zamszowych butach z krótkimi cholewkami. Jej włosy są jak flaga piracka na wietrze.
– Ma ksiądz uroczy ogród – zauważyła. Przeciągnęła ręką po wykopanej roślinności i garść pełną woni podniosła do twarzy.
– Tyle ziół – powiedziała. – Melisa, mięta jak eau de co-logne i szałwia ananasowa.
– Nie znam ich nazw – uciąłem. – Nie jestem ogrodnikiem. Poza tym to tylko zielsko.
– Ja lubię zielsko.
Z pewnością. Serce rozpierał mi gniew – czy może ten zapach. Wstałem w sięgającej do kolan falującej trawie i strzyknęło mi w dolnych kręgach.
– Proszę mi coś powiedzieć, mademoiselle. Uśmiechnęła się usłużnie.
– Proszę mi powiedzieć, co pani chce osiągnąć, zachęcając moich parafian, aby rezygnowali ze swojej pewności jutra i wyrywali swoje życie z korzeniami.
Popatrzyła na mnie pustym wzrokiem.
– Z korzeniami? – Przeniosła wzrok pytająco na stos zielska przy ścieżce.
– Mówię o Josephine Muscat – zaznaczyłem sucho.
– Och! – Skubała łodygę zielonej lawendy. – Josephine była nieszczęśliwa – powiedziała, jak gdyby to wszystko wyjaśniało.
– Myśli pani, że skoro złamała przysięgę małżeńską, zostawiła całe swoje mienie i podeptała dotychczasowe życie, będzie szczęśliwsza?
– Oczywiście.
– Świetna filozofia – już szydziłem. – Jeżeli się jest z gatunku osób niewierzących w grzech. Roześmiała się.
– Właśnie ja nie wierzę – oświadczyła. – Zdecydowanie.
– Przeto lituję się nad pani biednym dzieckiem – powiedziałem cierpko. – Wychowywanym bez Boga i bez zasad moralnych.
Przymrużyła oczy. Spoważniała.
– Anouk wie, co jest słuszne, a co niesłuszne – powiedziała. I wiem, że wreszcie jej dosięgnąłem. Jeden mały punkt zaliczyłem. – A co do Boga… – Urwała. – Wątpię, czy ten biały kołnierzyk daje księdzu wyłączność na sprawy boskie – dokończyła łagodniej. – Chyba jest gdzieś miejsce dla nas obojga, ksiądz tak nie myśli?
Nie raczyłem odpowiedzieć. Widzę, co się kryje pod jej pozorną tolerancją.
– Jeżeli pani rzeczywiście chce czynić dobro – powiedziałem z godnością – to niech pani nakłoni madame Muscat, aby rozważyła swoją pochopną decyzję. I niech przemówi pani do rozumu Armande Yoizin.
– Do rozumu? – Udawała, że nie wie, o czym mówię.
Powtórzyłem mniej więcej to, co mówiłem temu psu łańcuchowemu. Armande jest stara, powiedziałem jej. Samowolna i uparta. Pokolenie Armande na ogół nie ma pojęcia o medycynie. O znaczeniu diety i leków – stąd taki upór, zatykanie uszu na niezbite fakty…
– Ale Armande jest zupełnie szczęśliwa tam, gdzie mieszka. – Jej głos zabrzmiał prawie rozsądnie. – Nie chce zostawić swojego domu, przeprowadzić się do przytułku. Chce umrzeć u siebie.
– Nie ma prawa! – Usłyszałem własny głos chłoszczący jak bicz. – To nie ona decyduje. Mogłaby żyć jeszcze długo, jeszcze z dziesięć lat…
– I może – przerwała mi z wyrzutem. – Jest nadal sprawna, bystra, samodzielna…
– Samodzielna! – Prawie nie zdołałem ukryć lekceważenia. – Za sześć miesięcy będzie zupełnie ślepa. Co wtedy zrobi?
Po raz pierwszy Yianne Rocher się zmieszała.
– Nie rozumiem – powiedziała w końcu. – Armande widzi zupełnie dobrze. To znaczy, nawet nie nosi okularów. Patrzyłem na nią badawczo. Nie wiedziała.
– Pani nie rozmawiała z doktorem, prawda?
– Ja? A po co? Armande… Przerwałem jej.
– Armande ma coraz większe trudności – oświeciłem ją. – Trudności, które systematycznie lekceważy. Aż tak jest uparta. Nie chce przyznać się nawet przed rodziną, nawet przed sobą.
– Niech mi ksiądz powie. Proszę. – Jej oczy były twarde jak agaty.
Powiedziałem jej.
Niedziela, 16 marca
Z początku Armande udawała, że nie rozumie, o co chodzi. Potem przybrała władczy ton.
– Kto nagadał? – zapytała i zaczęła perorować, że jestem wścibska i coś mi się pokręciło.
– Armande – poprosiłam, kiedy tylko umilkła, żeby zaczerpnąć tchu. – Porozmawiajmy szczerze. Niech mi pani powie, co to znaczy cukrzycowa retinopatia…
Wzruszyła ramionami.
– Właściwie mogę ci powiedzieć, ten cholerny doktor będzie o tym trąbił wszędzie – ustąpiła rozdrażniona. -Traktuje mnie, jakbym była już niezdolna do decydowania o sobie. – Popatrzyła na mnie surowo. -I ty jesteś nie lepsza, moja pani. Cmokasz nade mną, robisz tyle szumu… Yianne, ja nie jestem dzieckiem.
– Wiem.
– No cóż. – Sięgnęła po filiżankę z herbatą stojącą przy jej łokciu. Zobaczyłam, jak starannie ujmuje filiżankę i ostrożnie podnosi do ust. To nie ona, to ja byłam ślepa. Ozdobiona czerwoną kokardką laska, niepewne ruchy, nieukończona robótka, wiele kapeluszy, zawsze z rondem ocieniającym oczy… – Nie jest tak, żeby można było coś zaradzić – ciągnęła łagodniej. – O ile wiem, to nieuleczalne, więc to moja sprawa. – Wypiła łyk herbaty i skrzywiła się. – Rumianek – powiedziała – podobno usuwa toksyny. Smakuje jak kocie siuśki. – Postawiła filiżankę ostrożnie. – Brak mi książek – przyznała. – Ostatnio za słabo widzę druk. Ale Luc mi czasami czyta. Pamiętasz, kazałam nu poczytać głośno Rimbauda w tamtą pierwszą środę? Przytaknęłam.
– Mówi pani tak, jakby tamta środa była przed laty.
– Bo była. – Ton jej się zmienił, teraz prawie bez intonacji. – Mam to, co uważałam za niemożliwe, Yianne. Mój wnuk odwiedza mnie codziennie. Rozmawiamy jak dwoje dorosłych. To dobry chłopiec, ma dość serca, żeby trochę się o mnie martwić…
Читать дальше