– Nie.
– Jednak przestraszyłam. – Jest w tym odrobina satysfakcji i przekory.
Roux wyciera oczy wierzchem dłoni.
– Jeszcze jest mi pani winna pieniądze za moją pracę -mówi drżącym głosem. – Bałem się tylko, że nigdy pani nie odzyska przytomności, żeby mi zapłacić.
Armande znów chichocze. Już nabrała sił i udaje nam się ją podnieść, posadzić w fotelu. Bardzo blada, twarz ma trochę zapadniętą, jak zwiędłe jabłko, ale spojrzenie jasne i bystre. Roux odwraca się do mnie, odprężony po raz pierwszy od czasu pożaru. Nasze ręce się stykają. Przez sekundę widzę jego głowę w księżycowej poświacie, zaokrąglenie nagiego ramienia na trawie i odurza mnie widmowa woń bzów… Czuję nagle, jak oczy mi się szeroko otwierają w głupim zdumieniu. Roux też chyba coś poczuł, bo się odsuwa.
Armande za nami cicho chichocze.
– Prosiłam Narcisse'a, żeby zatelefonował po doktora – informuję ją niby niefrasobliwie. – Doktor będzie tu lada chwila.
Armande patrzy na mnie. Prąd wiedzy przebiega między nami i to nie po raz pierwszy. Zastanawiam się, jak jasno ona widzi.
– Nie życzę sobie tej trupiej czaszki w moim domu -mówi Armande. – Możesz go od razu odprawić, gdy przyjdzie. Nie będzie mi dyktował, co mam robić.
– Ale pani jest chora – protestuję. – Gdyby Roux nie przyszedł, mogła pani umrzeć.
Ona strzela kpiącym spojrzeniem.
– Yianne – tłumaczy cierpko. -To właśnie robią wszyscy starzy ludzie. Umierają. To fakt. Na porządku dziennym.
– Tak, ale…
– I ja się nie wybieram do Le Mortoir. Możesz im tak ode mnie powiedzieć. Nie zmuszą mnie. Mieszkam w tym domu sześćdziesiąt lat i jeśli umrę, to tylko tutaj.
– Nikt pani nie zmusi do żadnej przeprowadzki – mówi Roux ostro. – Zaniedbała pani swoją kurację, ot i powód. Następnym razem będzie pani mądrzejsza.
Armande się uśmiecha.
– To nie takie proste.
– Dlaczego? Wzrusza ramionami.
– Guillaume wie. Sporo z nim rozmawiałam. Zrozumiał. – Jej głos brzmi prawie normalnie, chociaż jeszcze jest słaba. – Ja nie chcę codziennie brać tych zastrzyków. Nie chcę trzymać się bez końca diety. Nie chcę, żeby koło mnie skakały dobrotliwe pielęgniarki, jakbym była w żłobku. Mam osiemdziesiąt lat, na litość boską, więc chyba można mi wierzyć, że w moim wieku już wiem, czego… – Raptownie urwała. – Kto tam znowu?
Słuch jej nie zawodzi. Ja też słyszę podjeżdżający samochód. Doktor.
– Jeżeli to ten obłudny szarlatan, powiedzcie mu, że marnuje czas – warczy Armande. – Powiedzcie, że kwitnę zdrowiem. Powiedzcie, żeby sobie znalazł kogoś innego do diagnozy. Ja go nie chcę.
Wyglądam przed dom.
– On, zdaje się, przyjechał z połową Lansquenet – zauważyłam. W samochodzie – niebieskim citroenie – pełno ludzi. Jest doktor, blady w ciemnobrązowym garniturze, są stłoczeni na tylnym siedzeniu: Caroline Clairmont, jej przyjaciółka Joline i Reynaud. Na przednim siedzeniu wyraźnie nieswój Georges Clairmont, przeciwny tej wyprawie, ale potulny. Drzwiczki samochodu trzaskają, nagły gwar i gniewny piskliwy głos Caroline.
– Mówiłam jej. No czy nie mówiłam, Georges? Nikt nie może mi zarzucić, że nie jestem dobrą córką, żyły sobie wypruwam dla niej i proszę, jak ona…
Szybkie kroki na kamieniach, potem kakofonia głosów, kiedy nieproszeni goście wchodzą do domu frontowymi drzwiami.
– Maman? Maman? Spokojnie, kochanie, to ja!
– Tędy, monsieur Cussonnet, tędy do… ach, pan tu już był przecież.
– Ojej, tyle razy jej mówiłam… nie ulegało wątpliwości, że coś takiego się stanie… Georges słabo protestuje.
– Caro, naprawdę myślisz, kotku, że powinniśmy się wtrącać? To znaczy, może niech doktor sam się tym zajmie? Wiesz?…
– W każdym razie zastanawiające, co on robił w jej domu… – odezwała się chłodno Joline.
– …powinien był przyjść do mnie… -\rzekł prawie nie-dosłyszalnie Reynaud.
Czuję, jak Roux sztywnieje jeszcze przed ich wkroczeniem do pokoju, i rozgląda się szybko, którędy wyjść. Ale już za późno. Wchodzą. Najpierw Caroline i Joline w bliźniakach i szalikach od Hermesa, uczesane w nieskazitelne koczki, za nimi Clairmont w ciemnym ubraniu i krawacie – niezwykłe w powszedni dzień zawiadywania składem drewna. Czyżby żonka kazała mu przebrać się na tę okazję? – potem doktor i ksiądz. Jak w scenie z melodramatu wszyscy przy drzwiach nieruchomieją, na ich twarzach maluje się zgorszenie, uprzejmość, poczucie winy, rozżalenie, furia. Roux z ręką zabandażowaną patrzy na nich bezczelnie spod wilgotnych opadających mu na oczy włosów, ja w pomarańczowej spódnicy zabłoconej po biegu do Les Marauds stoję przed nim, Armande, blada, ale spokojna kołysze się wesoło w fotelu na biegunach. Czarne jej oczy błyskają złośliwością, podnosi rękę, zginając palec jak Baba-Jaga.
– Więc już są tutaj sępy – mówi groźnie. – Uwinęliście się raz-dwa. – Rzuca bystre jadowite spojrzenie na Reynauda, zamykającego tyły tej delegacji. – Myślałeś, Francis, że wreszcie będziesz miał swoją szansę, co? Myślałeś, że szybko zdążysz podrzucić parę błogosławieństw, dopóki nie jestem compos menti? – Prezentuje swój najbardziej wulgarny chichot. – Niedobrze, Francis, jeszcze nie jestem gotowa do ostatnich obrzędów.
– Na to wygląda – mówi cierpko Reynaud i rzuca szybkie spojrzenie w moją stronę. – To szczęśliwie, że made-moiselle Rocher jest tak… obeznana… z zastrzykami. -Jest w tych słowach wyraźna aluzja.
Caroline stoi sztywno z twarzą jak uśmiechnięta maska żalu.
– Maman, cherie, widzisz, co się dzieje, kiedy jesteś
zdana na siebie. Wszystkich przeraziłaś! – Armande słucha znudzona. – Wszystkich poderwałaś tym razem, wytrąciłaś ludzi z… – Armande z roztargnieniem głaszcze Lari-flette, która właśnie wskoczyła jej na kolana. – Teraz,; maman, rozumiesz, dlaczego my ci wciąż powtarzamy…
– Że lepiej mi będzie w Le Mortoir? – kończy Armande. – Rzeczywiście, Caro, nie rezygnujesz, co? Wykapany ojciec. Głupia, ale wytrwała. Wytrwałość to była jedna z najmilszych cech jego charakteru.
Caro jest rozdrażniona.
– Nie Le Mortoir, tylko Les Mimosas i gdybyś tylko |tam się rozejrzała…
– Jedzenie przez rurkę, ktoś zawsze zaprowadzi do toa-'lety, bo a nuż bym się potknęła.
– Nie bądź śmieszna. Armande się roześmiała.
– Moja kochana, w tym wieku mogę być taka, jaka tylko chcę być. Śmieszna też, jeżeli tak mi się podoba. Jestem dość stara, żeby wszystko mi uchodziło.
– Teraz zachowujesz się jak dziecko. – Caro się dąsa. -Les Mimosas to doskonały, bardzo ekskluzywny dom spokojnej starości, mogłabyś tam rozmawiać z ludźmi z twojego pokolenia, jeździć na wycieczki, mieć życie zorganizowane…
– To brzmi wprost cudownie. – Armande nadal kołysze się leniwie w fotelu.
Caro odwraca się do doktora, który stoi niezręcznie u jej boku – nieznany mi szczupły człowiek, wyraźnie zażenowany tym, że w ogóle tu się teraz znalazł, jak nieśmiały młodzieniaszek na orgii.
– Simon, powiedz jej.
– Hmm… nie jestem pewny, czy rzeczywiście to moja…
– Simon zgadza się ze mną – przerwała mu Caro. -W twoim stanie i w twoim wieku po prostu nie możesz dalej mieszkać tutaj sama. No przecież w każdej chwili mogłabyś…
– Tak, madame Yoizin – odezwała się Joline ciepło i rozsądnie – Chyba powinna pani rozważyć argumenty Caro… to znaczy, oczywiście pani nie chce utracić swojej niezależności, jednak dla własnego dobra…
Читать дальше