Długi sznur ogników, jakby zawiedziony jej postępowaniem, rozpadł się na tysiące pojedynczych, bezradnych płomyczków. Chwilę krążyły chaotycznie nad głową dziewczynki, ale potem znowu uformowały się w kształt strzały i nad leżącą Agatą zaczęły powtarzać swój dziwaczny, natrętny taniec, każdorazowo zakończony lotem w stronę gór. Ruchoma strzała niemo, lecz tym bardziej natarczywie i wyraziście wołała:
– Chodź za mną…! Zostaw wszystko i chodź za mną! Zaufaj mi! No… pośpiesz się… chodź… chodź…!
Agata jednak obawiała się podstępu.
Wołają mnie w góry, bo Kusy jest zapewne w jakiejś dolinie… – myślała z posępną nieufnością.
Zagubiona między rozumem, który nakazywał nie ufać świetlistej, żywej strzale, a instynktem, który natarczywie podpowiadał, by szła za ognikami w stronę, gdzie na horyzoncie majaczyły posępne kształty gór – dziewczynka najspokojniej usnęła, wtulona w aksamitną trawę.
Już nie zobaczyła, że fosforyzując zielonkawym światłem, małe płomyki najpierw rozproszyły się, zniechęcone, bezradne i zrezygnowane, a po chwili – uformowawszy ponownie zwartą strzałę – pomknęły tam, gdzie tak wzdragała się iść dziewczynka. Wydawało się, że góry żałobnie schylają swe wysmukłe szczyty, czekając na chwilę, w której zgaszą fosforyzujące światło swego nieskutecznego posłańca czarnym cieniem kształtów.
Ciepły, jaskrawy blask zajrzał Agacie w oczy. Obróciła się na drugi bok i wymamrotała w półśnie:
– Wiem, mamo, wiem… Już wstaję…
Nagle przypomniała sobie, gdzie jest, i szeroko otworzyła oczy. Niebo swojsko błękitniało nad jej głową, a ponad górami wschodziło jasnożółte słońce. Jednak jego blask w niczym nie przypominał przydymionego światła naszego słońca. Był ostry i oślepiający. Nim Agata zdążyła pogodzić się z jego odmiennością, jej wzrok zarejestrował kątem oka jakieś inne, równie silne źródło światła po przeciwnej strome horyzontu. Ku swemu zdumieniu ujrzała, że nad doliną wschodzi drugie słońce, o barwie jasnego wrzosu.
No cóż, skoro wszystko jest inne, niech będą dwa… – pomyślała melancholijnie.
I rzeczywiście, wszystko było inne, ale Agata nie mogła dociec przyczyny tej inności. Niebo po prostu błękitniało, a trawa była zwyczajnie zielona. Liście drzew, choć inne w kształtach niż ziemskie, miały jednak znajomą, soczystą barwę szmaragdu. Ostrokolczaste, niskie krzewy usiane były jasnoniebieskim, bujnym kwieciem, w gruncie rzeczy bardzo podobnym do znanych dziewczynce kwiatów. Cóż więc takiego było w tej przyrodzie, że w Agacie narastało poczucie obcości?
Zagadka wydawała się nie do rozwiązania. Agata wzruszyła ramionami i jeszcze raz rozejrzała się dokoła. Dzień potwierdził jej pierwszą, nocną obserwację. Znajdowała się w kotlince, stanowiącej część wielkiego, łagodnego zbocza, które wstępowało coraz wyżej i wyżej, aby zakończyć wspinaczkę u stóp widocznych na horyzoncie wysokich gór. Mimo odległości Agata dostrzegła, że podstawę gór porasta gęsty las i tylko nagie szczyty wystają sponad zwartego splotu drzew. Początkowo nigdzie nie zauważyła śladu innego życia niż roślinne, lecz gdy w pewnej chwili uniosła głowę w górę, ujrzała ogromne jakby ptakomotyle o małych, pozbawionych dziobów główkach i wielkich, rozłożystych, tęczowych skrzydłach. Były co najmniej tak duże jak orły, lecz nie miały w sobie ich groźnego dostojeństwa, tylko pełen bezbronności wdzięk. Mimo swego ogromu fruwały nad nią swobodnie, trzepocząc delikatnie skrzydłami z niemal motylim, kruchym wdziękiem, i przyglądały się jej ze zdziwieniem.
– Jesteście piękne! – zawołała do nich Agata, pełna radości na widok jakiegoś życia. Ptakomotyle w odpowiedzi wydały melodyjny i wysoki dźwięk.
Dziewczynka powoli odwróciła się w stronę doliny. Tutaj zbocze łagodnymi, naturalnymi tarasami opadało w dół, niezmienne w swej urodzie, porośnięte gęstą trawą i okrytymi kwieciem drzewami, zdobne w gęste korony potężnych liściastych drzew.
W dole, hen, daleko, między drzewami, majaczyło coś białego: nieduże, delikatne, niemal koronkowe…
– Miasto! Więc ktoś tu mieszka! Wreszcie kogoś spotkam i spytam, o co w tym wszystkim chodzi! I dowiem się, gdzie jest Kusy! – ucieszyła się dziewczynka. Ani przez chwilę nie pomyślała, że ze strony mieszkańców obcego, nieziemskiego miasta może jej coś grozić. Była ufna wobec wszystkiego, co żyje. Pomyślała też, że Kusy, wiedziony doświadczeniem, jeśli poczuł głód lub pragnienie, na pewno udał się do miasta. Ruszyła więc energicznie w dół, z przyjemnością rozglądając się dokoła. Nad jej głową nadal latały barwne ptakomotyle, jednak w ich tęczowej urodzie było coś niepokojącego. Niepokojący był też krajobraz. Niezwykle piękny, to prawda, ale pięknością dziwnie kaleką, ułomną… Całej tej kolorowej, przyciągającej wzrok urodzie przyrody czegoś brakowało. Agata nie umiała tego sprecyzować, ale czulą, to wszystkimi zmysłami. Im dłużej szła, tym bardziej potęgowało się wrażenie, że cały tutejszy krajobraz jest jakby nie dokończony. Pomyślała, że gdyby chciała wiernie odtworzyć pędzlem ten krajobraz, nauczyciel zwróciłby jej uwagę, że jeszcze nie skończyła obrazu…
Szła i szła, coraz bardziej zdziwiona brakiem jakichkolwiek ścieżek czy dróg. Wszędzie rozpościerała się nie tknięta stopą trawa. Poza ptakomotylami nie było widać śladów innego życia. A ptakomotyle towarzyszyły jej niestrudzenie. Ich skrzydła mieniły się wielością barw. Miały w sobie wszystkie odcienie fioletu, błękitu, żółci, zieleni. Przekrzywiały w locie malutkie główki, jakby pragnąc lepiej przyjrzeć się niespodziewanemu przybyszowi.
Miasto zbliżało się z każdym krokiem. Były to jednak kroki z minuty na minutę wolniejsze. Z nieba, z dwóch słońc, które zdążyły wspiąć się wysoko nad horyzont, lał się prawdziwy żar. Agacie coraz silniej zaczynało doskwierać pragnienie, biorąc górę nad uczuciem głodu.
Dopiero teraz, gdy miasto w całości zaczęło wyłaniać się spoza koron potężnych drzew, Agata dostrzegła, że otacza je wysoki, biały mur. Jego ściany uwieńczone były koronkowymi blankami. To one nadawały miastu wrażenie kruchości, delikatności…
– Miasto jak z bajki – roześmiała się dziewczynka.
Nie robiło wrażenia dużego. Było zdecydowanie małe. Stojąc na zboczu, powyżej niego, Agata mogła swobodnie objąć je wzrokiem. Mur wił się wśród trawy dziwacznymi zygzakami, to wybrzuszając się, to znowu wgłębiając. Gdzieniegdzie znad muru wystawały niewysokie, smukłe, kolorowe wieżyczki.
Wygląda, jakby najpierw zbudowano miasto, a potem otoczono je murem, który dlatego ma taki nieregularny kształt – pomyślała Agata. – Gdyby najpierw budowano mur, byłby po prostu kwadratowy lub okrągły…
Mimo wypatrywania nigdzie w murze, jak daleko sięgał wzrok dziewczynki, nie było widać żadnej bramy.
…może jest z tej strony, której jeszcze nie widać – pomyślała z nadzieją. – Jeśli szybko jej nie znajdę, umrę tu z głodu i pragnienia…
Żar wzmagał się i dziewczynka co chwilę przysiadała w cieniu wielkich drzew. Po pokonaniu kilkuset metrów zbocza znalazła się pod murem miasta. Z bliska nie był ani taki biały, ani koronkowy. Szarobiały kamień wykruszył się w wielu miejscach, tworząc ruchome, grożące zawaleniem występy, a delikatna i z oddali wyrafinowana rzeźba blanków była po prostu wynikiem postępującej rujnacji. Mur odpadał i kruszał nierówno, lecz gęsto, co z oddali wyglądało jak koronkowa ozdoba, ale z bliska dawało wrażenie ponurego i niepokojącego zaniedbania.
Читать дальше