Dorota Terakowska
W krainie kota
Co godzinę wiadomości
Radio podaje co godzinę wiadomości.
Spikerzy wiedzą wszystko; niemożliwe,
Zdawałoby się, żeby każda godzina
Zabijała, kradła i oszukiwała. A jednak
Tak jest, godziny jak lwy pożerają
Zapasy życia. Rzeczywistość przypomina
Sweter przetarty na łokciach. Kto
Słucha wiadomości, nie wie, że
W pobliżu, po ogrodzie mokrym od deszczu
Spaceruje mały szary kot i bawi się,
Mocuje z twardymi łodygami traw.
Adam Zagajewski
(z tomiku List. Oda do wielości , 1982)
…około trzeciej zbudziła mnie nagląca myśl: Muszę iść do ogrodu, wykopać ten korzeń i zjeść.
Spojrzałam na męża: spał, poświstując lekko przez nos. Miał typowy jesienny katar. Za oknem noc rozpościerała bury, wilgotny płaszcz. Siąpiło. Mimo to wstałam cichutko z łóżka i boso, tylko w kusym podkoszulku, wymknęłam się z domu na dwór.
Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że TO rośnie w lewym górnym rogu, tuż przy płocie. Nie miałam latarki, ale wystarczyło, że wymacałam nać dłonią. Była mokra, szorstka, a zgnieciona w ręce, wydzielała ostry, świeży zapach. Wiedziałam, że nie wolno jej wyrywać, gdyż uszkodziłabym korzeń. Czułam, że muszę wygrzebać go z ziemi rękami, a nie na przykład motyką. Delikatnie. Niemal z czułością. Gdy podnosiłam go do ust, był jeszcze ciągle oblepiony gliną. Gryząc, czułam na języku drobinki ziemi. Korzeń miał cierpki smak niedojrzałej marchewki. Nać wyrzuciłam przez płot, do ogrodu sąsiadów. Potem wróciłam do łóżka i natychmiast zasnęłam.
Rano myślałam, że to mi się śniło. Ale mój mąż, który właśnie wstał, żeby iść do pracy, patrząc, jak przeciągam się leniwie w łóżku, nagle powiedział:
– No wiesz, Ewa…! Ja rozumiem, że kobiety w ciąży mają kaprysy i ogarnia je lenistwo, ale jak mogłaś wejść do łóżka z tak brudnymi nogami?!
Odrzuciłam kołdrę i spojrzałam: stopy miałam oblepione zaschłym błotem. Na podkoszulku też były ślady błota. Czyżby nocna wyprawa do ogrodu wcale mi się nie śniła? Była faktem?
…zacznę jednak od początku. Cztery miesiące temu nabrałam podejrzeń, że jestem w ciąży. Była właśnie niedziela, więc wyjątkowo wstałam z łóżka wcześniej niż mąż, zrobiłam śniadanie, a gdy je zjadłam, natychmiast pobiegłam do łazienki i zaczęłam rzygać jak kot. Gdy powtarzało się to przez kilka poranków, powiedziałam do Adama:
– Chyba jestem w ciąży! – i oboje spojrzeliśmy na siebie z radosnym uśmiechem.
Mój mąż jest lekarzem, więc wiedziałam, że będę pod najlepszą opieką. Posłusznie odstawiłam papierosy, ograniczyłam kawę do jednej filiżanki, jadłam lekkie potrawy, dużo owoców i warzyw. Brałam regularnie wszystkie przepisane przez Adama witaminy. Biegałam też co dzień wokół ogrodu łagodnym kłusem, a wieczorami wpadałam na osiedlowy basen, żeby popływać. Więc nie brakowało nam (mnie i Dziecku) niczego – ani odpowiedniej diety, ani ruchu, ani spokoju. Ani minerałów, witamin i diabli wiedzą czego jeszcze…
Skąd zatem tamtej nocy, w czwartym miesiącu ciąży, obudziło mnie naglące pragnienie wyjścia do ogrodu, wygrzebania z mokrej ziemi jakiegoś korzenia i schrupania go, razem z trzeszczącymi pod zębami drobinami ziemi? I dlaczego, u licha, nie powiedziałam o tym mężowi?! Przecież zawsze mówię mu WSZYSTKO! Jesteśmy fantastycznym wprost małżeństwem, już od 5 lat, i do tej nocy nie mieliśmy przed sobą żadnych tajemnic. A jednak pożarcie tego korzenia – inaczej tego nazwać nie można, bo gryzłam go jak oszalała z głodu! – musiało pozostać moim sekretem. Tak czułam.
Przez następne miesiące mój brzuch wolniutko dojrzewał, jak owoc latem; w piersiach, które już wyczekiwały Dziecka, czułam ucisk gromadzącego się mleka, i wpadłam w stan łagodnej szczęśliwości. Zapomniałam o tamtej nocy, o ubłoconych nogach, o grzebaniu rękami w ciężkiej od wilgoci ziemi, i tym, że to na pewno nie było NORMALNE. Jeśli owo wspomnienie błądziło niekiedy gdzieś w mojej pamięci, to wkładałam je między sny.
Rodziłam pod koniec zimy, zwyczajnie, bez komplikacji i specjalnego bólu, choć gdyby go w ogóle nie było, czułabym się rozczarowana. Uważałam, że prawdziwe Dziecko musi przyjść na świat w prawdziwych bólach. Ten ból był tak bliski i dawał radość, a nie cierpienie. Trwał równo trzynaście godzin i trzynaście minut. Liczyłam.
– Dlaczego ty zawsze i we wszystkim musisz być inna niż pozostałe kobiety? – spytał mnie z rozczuleniem Adam, patrząc na Dziecko. Obmyte ze śluzu i krwi, spowite w białą, bawełnianą pieluszkę, niemowlę po raz pierwszy patrzyło na mnie z objęć męża, a ja patrzyłam na nie. Nad czołem miało kłąb mocno skręconych włosów w kolorze jaskrawej marchewki, skórę nienaturalnie jasną, jak przystało na rudzielca, a na nosie pojedynczy i mocno odcinający się od tła – brązowy pieg. W dodatku spoglądało na mnie jednym okiem przejrzyście błękitnym, jak niebo na tanim oleodruku, a drugim zielonym, jak trawa wiosną w naszym ogrodzie.
– Boże… – wyjąkałam, tracąc oddech. – Czy POZA TYM jest normalne?!
– Ależ tak… – uspokoił mnie mąż. – To jest chłopiec i on w ogóle jest normalny. I bardzo ładny. Nie martw się. Dorastając, zgubi te rude włoski i wyrosną mu nowe, ciemniejsze. A takie emaliowoniebieskie oczy mają wszystkie niemowlęta, i one także z wiekiem ściemnieją. Może nawet będą brązowe?
– Ale ono ma jedno oko błękitne, a drugie zielone – powiedziałam drżącym głosem.
– Bzdura – orzekł Adam, przyglądając się w skupieniu oczom Dziecka, które tymczasem łypnęło na mnie okiem zielonym, to błękitne zaś skierowało na niego.
– W dodatku ma zeza! – dodałam histerycznie.
– Większość niemowląt ma zeza, bo nie panują nad akomodacją wzroku. To też mija z wiekiem – oświadczył spokojnie mój mądry, nie tylko medycznie, mąż.
Miał rację. Dziecko było normalne. Normalnie płakało, a raczej darło się z całej siły w płucach, w dodatku głównie nocami. Normalnie jadło, na ogół z dużym apetytem. Normalnie machało rączkami i nóżkami, i gdy kładłam je na brzuszku, obracało na wszystkie strony ciekawską główkę. Normalnie robiło w pieluchy siusiu i kupkę. Wszystko miało normalne, poza kolorem włosów i dwoma kolorami oczu – jednak mój kochany mąż albo w ogóle tego nie widział, albo też uważał to za normalne. I w ten sposób, bardzo normalnie, minęło dwanaście dni.
Trzynastego dnia, około godziny trzynastej, mąż jak zwykle był w pracy, czyli w szpitalu, a ja, też jak zwykle, śpiewając głośno i fałszywie rockowy przebój, mieszałam na kuchence zupkę dla Dziecka. Za oknem świeciło słońce i wydawałoby się, że to już wiosna, gdyby nie śnieg, który wciąż leżał na parapetach okien, w ogrodzie i nadal ciągle sypał dużymi, mokrymi płatkami.
W rytm nuconej melodii mieszałam energicznie tę zupkę (wszystkie zupki mają to do siebie, że lubią się przypalać, tak jak mleko zawsze wylatuje z garnka), gdy nagle usłyszałam za sobą GŁOS DZIECKA:
– Kot – powiedziało Dziecko głosem cienkim, srebrzystym i stanowczym. Odwróciłam się jak oparzona i spojrzałam na nie. Leżało sobie w nosidełku, ustawionym na dwóch krzesłach koło stołu w kuchni. Miało leniwy i spokojny wyraz twarzyczki. I na pewno nic nie mówiło. Albowiem trzynastodniowe niemowlęta nie mówią.
Читать дальше