Z nieznanych powodów Wielki Król znowu zwrócił twarz w stronę zachodu. Za jego panowania nie będzie wyprawy na wschód. Ze smutkiem pożegnałem Fan Cz’y. Z radością ożeniłem się z córką Wielkiego Króla i przez następne pięć lat sprawowałem różne wysokie urzędy na dworze Dariusza, ciesząc się też ogromnie pożądaną pozycją Przyjaciela Króla, który to tytuł noszę do dzisiaj, lecz nie ośmieliłem się używać go na obecnym dworze. Zawsze byłem zdania, że godności tytularne i rzeczywiste powinny w rozsądnym stopniu być ze sobą zgodne.
Jako Oko Króla zostałem wysłany na inspekcję miast jońskich. Ta podróż służbowa sprawiła mi wiele przyjemności. Przede wszystkim, bardzo mnie honorowano nie tylko z powodu mojej wysokiej rangi, lecz także jako pół-Greka. Po drugie, mogłem odwiedzić Abderę, gdzie spotkałem się z dziadkiem, który przyjął mnie jak jedynego syna. Był bogaty. Był dowcipny. Był sofistą, nim wynaleziono ten gatunek. Co prawda Protagoras pracował za młodu jako drwal w jego posiadłościach i być może wywarł wpływ na dziadka. Możliwe też, że to dziadek wywarł wpływ na Protagorasa. Poznałem też mego wujka – twego dziadka, Demokrycie. Był wówczas osiemnastoletnim młodzieńcem. Interesowały go wyłącznie pieniądze. Nie będę kontynuować tematu, który znasz lepiej ode mnie.
Z Abdery pożeglowałem do domu. Monotonna podróż morska zakończyła się w Halikarnasie, gdzie przybiliśmy do brzegu o jasnym świcie, gdy na zachodzie widniały jeszcze gwiazdy. Wysiadając na ląd oczekiwałem prawie, że ujrzę siebie młodszego, jak gapię się nie tylko na pierwszy raz w życiu widziane morze, lecz także na postarzałe widmo dostojnego Oka Króla, którym mam zostać w przyszłości. Zamiast siebie w młodym wieku zobaczyłem dorosłego Mardoniosa we własnej osobie. Siedział na krańcu mola wśród rybaków wyładowujących sieci.
– Droga dla Oka Króla! – wrzeszczał mój herold.
– Droga jest wolna. – Mardonios wstał i ukłonił się nisko. – Witamy w Halikarnasie.
– Witam dowódcę floty! – Kiedy ściskaliśmy się, czułem pod ciężkim płaszczem jego wychudzone ciało. Upłynęły już dwa lata, odkąd odniósł ranę, i jeszcze ciągle nie wrócił do zdrowia. Choć twarz miał bladą, w jego pełnych życia niebieskich oczach wyraziście, jak u dziecka, odbijało się poranne jasne światło morza.
– Żyję zupełnie poza światem – powiedział, kiedy przechodziliśmy przez plażę na ulicę prowadzącą pod górę do pałacu Artemizji. – Niewidzialny. Zapomniany.
– Niewidzialny dla dworu. Ale nie zapomniany. Co tu robisz? Mardonios przystanął u stóp wzgórza. Ciężko oddychał i czoło miał zroszone potem.
– Po utracie dowództwa oświadczyłem Wielkiemu Królowi, że wolałbym usunąć się z dworu.
– Na zawsze?
– Kto wie? Na zawsze jest tylko śmierć. Czy nie tak, drogi kuzynie? – Obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem. – Kto by pomyślał, że uda ci się wżenić w naszą rodzinę!
– Ich rodzinę, drogi kuzynie. – Naśladowałem jego ton.
– Moją też, przez pokrewieństwo. Twoją przez małżeństwo. I niezachwianą miłość Kserksesa. – Kiedy zaczęliśmy piąć się do pałacu nad morzem, Mardonios wziął mnie pod ramię. Właściwie nie kulał, ale kroczył wyniośle, kołysząc się z boku na bok, gdyż usiłował odciążyć chorą nogę. W połowie drogi na wzgórze puścił moje ramię.
– Wspinanie się jest najgorsze – wysapał i opadł na występ w skalnym zboczu.
Usiadłem przy nim. Pod nami domy miasta wyglądały jak kości do gry rozsypane gęsto na nierównym brzegu sinego kanału, który oddziela stały ląd od ciemnozielonych gór wyspy Kos. Dom boga Pana – przebiegło mi przez głowę i przywołałem się do porządku. Pomyślałem o piratach, którzy żyją w tych uroczych górach, o niedbałej administracji cywilnej wyspy, o zaległych podatkach. Byłem pod każdym względem wyłącznie surowym inspektorem, niezłomnie nieprzekupnym Okiem Króla.
Mardonios powiedział:
– Kiedy Datis i młody Artafernes ruszyli do Grecji, natychmiast przyjechałem do Halikarnasu. I odtąd stale tu mieszkam.
– Wracasz do sił?
– Tak. – Spojrzenie Mardoniosa było nieco wyzywające. – Spodziewam się objąć dowództwo w przyszłym roku.
– Ale czy w przyszłym roku będzie wojna? Bo i w jakim celu, jeśli Ateny zostaną zburzone? – Wydłubywałem skamieniałą rybkę uwięzioną w wapiennej skale, pozostałość z okresu babilońskiego potopu.
– Celem jest Wielka Grecja. Sycylia, Italia: – Mardonios się uśmiechnął. – Nie pokazałem ci jeszcze swojej mapy?
– Nie. Ale ja też nie pokazałem ci mojej mapy królestw Indii.
– Nigdy się z sobą nie zgodzimy.
– Nie. Lecz czy ci nie wszystko jedno? – Byłem dziwnie rozgoryczony. – Ty zawsze wygrywasz. Masz magiczny wpływ na Wielkiego Króla. Mówisz mu, żeby zaatakował Greków, i on atakuje.
– To Hippiasz ma magiczny wpływ. Jest czarownikiem. – Mardonios mówił poważnie. – Ja tylko modlę się, żeby jego czary nadal były skuteczne. Popatrz, taki stary, a popłynął z flotą. Jak wszyscy, nasi Grecy, prócz Demaratosa, który pozostał w Suzie, gdzie ma Wielkiego Króla tylko dla siebie.
– Czego twoim zdaniem chce Demaratos?
– Chce mieć cały świat! Co innego warto posiadać? – Mardonios nie mówił, lecz wręcz wrzeszczał mi do ucha i jego blada twarz na moment poróżowiała. Właśnie wtedy zdałem sobie sprawę, że powróci do zdrowia i raz jeszcze dostanie, jeśli nie cały świat, to w każdym razie dowództwo wojsk Wielkiego Króla.
Zbliżył się do nas pastuch ze stadem kóz. Skłonił się nisko, powiedział coś w tutejszym narzeczu i poszedł dalej. Najwyraźniej nie miał pojęcia, kim jesteśmy. Byliśmy dla niego po prostu cudzoziemcami w drodze do pałacu nad morzem. Reakcja Mardoniosa odpowiadała mojej.
– Panujemy nad milionami ludzi – rzekł z pewnym zdumieniem – a oni nie znają nawet naszych imion.
– Naszych może nie znają. Ale wiedzą, że Dariusz jest Wielkim Królem.
Mardonios potrząsnął głową.
– Ten pastuch nie wie, kto to Dariusz.
Byłem odmiennego zdania, więc się założyliśmy. Mardonios pozostał na swojej skalnej grzędzie, a ja przecisnąłem się przez stado kóz do pastucha, który wydawał się przestraszony. Odezwałem się do niego; coś mi odpowiedział. Jego prymitywne doryckie narzecze okazało się dla mnie równie trudne do zrozumienia, jak dla niego moja jońska greczyzna. Ostatecznie znaleźliśmy wspólny język wystarczający dla moich celów, to znaczy po prostu do postawienia pytania:
– Kto jest twoim władcą?
– Demetrios, młody panie. Całe tylne zbocze tej góry do niego należy. Te kozy też.
– A kto jest panem Demetriosa?
Pastuch zmarszczył czoło i zastanowił się. Podczas gdy zmagał się z nową dla siebie koncepcją, ze spokoju skorzystała wesz, żeby odbyć szybką podróż od włosów odgarniętych z lewego ucha pasterza do jego potarganej brody, która zaczynała się w połowie policzków. Wesz znalazła bezpieczne schronienie w gęstwinie brody, co mnie ucieszyło; nie będący z natury myśliwym staje zazwyczaj po stronie uciekających.
– Nie wiem – rzekł w końcu.
Wskazałem na szary pałac wznoszący się nad nami.
– A królowa?
– Królowa? – Powtórzył ten wyraz, jak gdyby nigdy dotychczas go nie słyszał.
– Pani, która tam mieszka.
– Ach ta p a n i! Tak, widziałem ją. Jeździ konno jak mężczyzna. Jest bardzo bogata.
– To królowa Halikarnasu.
Pasterz skinął głową. Wyraźnie nie orientował się, o czym mówię.
Читать дальше