Na to nie można było odpowiedzieć. Podobnie jak Grecy, Indusi są lepsi w stawianiu pytań niż w udzielaniu na nie odpowiedzi.
Poselstwo perskie opuściło Benares uroczyście. Normalny podróżnik płynie w dół Gangesu do portu Pataliputra, skąd już lądem udaje się do Radźagryhy. Ale ponieważ Ganges był wciąż niebezpiecznie wezbrany, Warszakara nalegał, żebyśmy podróżowali lądem na słoniach.
Po jednym czy dwóch dniach podróży, kiedy to człowiek czuje się jak podczas choroby morskiej, okazuje się, że nie tylko przyzwyczaić się można do tego typu środka lokomocji, lecz nawet polubić zwierzę, na którym się jedzie. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że słonie są inteligentniejsze od ludzi. Ich głowy są przecież większe od naszych, a fakt, że nie mówią, może być oznaką ich wyższości.
Podczas gdy u nas panuje chłodna jesień, tu, na równinie Gangesu, jest pora upalna i burzliwa. Monsuny ustają powoli, powietrze staje się ciężkie od gorącej wilgoci i człowiek czuje się jak pod wodą. Dziwne pierzaste drzewa podobne są do morskich paproci, między którymi jaskrawe ptaki przemykają jak ryby.
Droga do Radźagryhy jest bardzo kiepska. Kiedy wspomniałem o tym Warszakarze, zdziwił się.
– To jedna z naszych najlepszych dróg, panie pośle. – Roześmiał się i niemal nie strzyknął na mnie czerwoną plwociną. – Gdybyśmy mieli lepsze drogi, codziennie maszerowałyby przeciwko nam wojska!
Było to bardzo tajemnicze stwierdzenie. Ponieważ Magadha jest najpotężniejszym państwem w Indiach, nie ma armii, która odważyłaby się na nią napaść. Chyba że minister miał na myśli armię Dariusza. Chociaż miewałem często trudności ze zrozumieniem tego, co mówił, jego samego rozumiałem doskonale. Warszakara był człowiekiem bezlitosnym i bardzo ambitnym. Zrobiłby wszystko dla zwiększenia potęgi Magadhy. Zrobiłby… Ale o tym opowiem we właściwym czasie.
Zaimponowało mi bogactwo wielkiej równiny. Co roku są tam dwa zbiory. Raz w zimie, jedynej znośnej porze roku, i raz latem, w okresie przesilenia dnia z nocą. Natychmiast po letnich żniwach sieje się proso i sadzi ryż. Pola przeznaczone pod te uprawy robiły na mnie wrażenie żółto-zielonych dywanów rozpostartych na płaskiej równinie. Ludzie żywią się tu bez większego wysiłku. W gruncie rzeczy, gdyby nie skomplikowane zadanie zaopatrywania dużych terenów miejskich, indyjski chłop mógłby się zupełnie obejść bez pracy. Owoce i orzechy z drzew, domowe i wodne ptactwo, tysiąc i sto gatunków rzecznych ryb, wszystko to zapewnia iście królewskie i na dodatek bezpłatne wyżywienie.
Lecz żywienie miast wymaga sprawnego rolnictwa. W rezultacie olbrzymie stada bydła aryjskich zdobywców świadomie się zmniejsza, a pastwiska przemienia się w uprawne pola. Toczy się zażarta dyskusja na temat wpływu, jaki ten proces ma na sposób życia ludzi. – Czym jest Aryjczyk bez swojej krowy? – pytają bramini. Oczywiście, nie oczekują odpowiedzi.
Tuż za lasem, a właściwie dżunglą, na wschód od Benaresu leżą liczne wioski. Każde osiedle otoczone jest lichym ogrodzeniem mającym na celu ochronę nie przed najeźdźcą, lecz przed tygrysami i innymi drapieżnikami, które porywają bydło i dzieci. Pośrodku każdego z tych osiedli znajduje się zajazd, gdzie podróżny może się za darmo przespać na podłodze i za pół darmo kupić sobie coś do zjedzenia.
Zdziwiła mnie informacja, że większość chłopów indyjskich to ludzie wolni i że każda wioska wybiera własną radę. Chłopi płacą podatki panu, ale poza tym mają spokój. Tłumaczy to niewątpliwie wysoką wydajność indyjskiego rolnictwa. Każdy posiadacz ziemski na świecie wie, że najemny robotnik czy też niewolnik produkuje dokładnie połowę tego, co człowiek wolny, właściciel uprawianej przez siebie ziemi. Struktura indyjskich wsi jest niewątpliwie pozostałością po dawnych, mniej zepsutych czasach.
Podróż z Benaresu do Radźagryhy trwała dwa tygodnie. Jechaliśmy powoli i dość wygodnie, jeżeli pominąć upał panujący za dnia. Co wieczór rozstawiano piękne namioty dla mnie i Warszakary. Karaka spał w moim namiocie, podczas gdy reszta moich ludzi urządzała się w zajazdach pobliskich wiosek albo układała się do snu pod gołym niebem.
Co wieczór zapalałem smrodliwe kadzidło dla odpędzenia insektów żywiących się krwią śpiących ludzi. Gorzej było z indyjskimi wężami. Nie odpędzi ich ani kadzidło, ani modlitwa, toteż Warszakara pozwolił mi trzymać małe zwierzątko futerkowe, zwane ichneumonem, które tępi węże. Wystarczy przywiązać go do słupa w pobliżu posłania, a żaden wąż nie zakłóci ci snu.
Wieczory spędzaliśmy spokojnie. Karaka i ja sporządzaliśmy notatki z tego, co zobaczyliśmy i usłyszeliśmy w ciągu dnia. Pilnowaliśmy także pracy nad wykreślaniem nowych map, gdyż mapa indyjskiego terytorium sporządzona przez Skylaksa była bardzo niedokładna, z wyjątkiem okolic wybrzeża. Po ustawieniu namiotów szedłem zwykle na kolację do Warszakary. Był równie ciekawy mojej osoby, jak ja jego. Wymieniliśmy liczne niezbędne kłamstwa, ale mimo to udało mi się wydobyć od niego wiele cennych wiadomości o tym egzotycznym świecie, który ledwo zaczynałem poznawać. Leżeliśmy na łożach, które dość przypominają greckie, tyle że są wyściełane i pokryte poduszkami. Przy każdym z nich stała nieodłączna spluwaczka. Indusi zazwyczaj żują jakieś halucynogenne liście.
Kuchnia indyjska nie różni się bardzo od lidyjskiej. Używa się dużo szafranu i mieszaniny ostrych przypraw. Jako tłuszczu bogaci używają topionego masła z bawolego mleka, które pozostaje świeże przez dłuższy czas, nawet przy upale. Z czasem przyzwyczaiłem się do tego tłuszczu. Inaczej umarłbym z głodu. To, czego się na nim nie smaży, zalewa się nim. Znacznie bardziej lubiłem olej, którego używają ubodzy Indusi. Wytłaczany z nasion rośliny zwanej sezamem jest lżejszy od topionego masła i wcale nie gorszy w smaku. Olej sezamowy jest dla tutejszego ludu tym, czym oliwa dla Ateńczyków.
Ale na stół królewski i na stoły bogaczy wolno podawać tylko topione masło, a ponieważ jadłem z apetytem wszystko, co mi podawano, zrobiłem się po raz pierwszy w życiu opasły jak eunuch. Nawiasem mówiąc, Indusi bardzo szanują tuszę u obojga płci. Kobieta nigdy nie jest za gruba, książę zaś o gigantycznej tuszy uważany jest za pobłogosławionego przez bogów i bezgranicznie szczęśliwego.
Warszakara jadł bardzo mało. Natomiast za bardzo lubił mocny napój wyrabiany z trzciny cukrowej. Mnie także smakował. Pilnowaliśmy jednak, żeby się nie upić, gdy przebywaliśmy w swoim towarzystwie. Warszakara był wobec mnie równie podejrzliwy jak ja w stosunku do niego. Schlebialiśmy sobie nawzajem na modłę indyjską i obydwaj liczyliśmy na to, że nasz rozmówca powie coś nieopatrznie. Na próżno.
Przypominam sobie pewną rozmowę w namiocie. Po bardzo obfitej kolacji piliśmy dalej wino z trzciny cukrowej, które służebna nalewała nam do glinianych kubków. Obydwu nam kleiły się oczy. Ale pamiętam, że zapytałem Warszakarę:
– Jak długo ten koń będzie jeszcze wędrował?
– Do wiosny. Jeszcze jakieś pięć do sześciu miesięcy. Czy u was w Persji macie podobny ceremoniał?
– Nie. Nasi królowie mają jednak konie w wielkiej estymie. Raz w miesiącu strażnicy grobowca składają ofiarę z konia przy grobie Wielkiego Króla Cyrusa.
Indyjski ceremoniał związany z koniem zrobił na mnie duże wrażenie. Przede wszystkim uderzyło mnie jako wielce dziwaczne, że można wdać się w wojnę tylko dlatego, że koń wybrał sobie pastwisko leżące na terenie innego kraju. Słyszałem oczywiście ten nie kończący się poemat ślepca Homera, który zapewniał nas, że w swoim czasie w naszej części świata Grecy zaatakowali Troję, obecnie Sigejon, ponieważ żona greckiego wodza uciekła z pewnym trojańskim młodzieńcem. Dla każdego, kto zna Greków i Sigejon, jest oczywiste, że Grecy zawsze chcieli zapanować nad cieśniną prowadzącą do Morza Pontyjskiego i leżącymi za nim bogatymi ziemiami. W tym celu musieli najpierw podbić Troję, czyli Sigejon. Obecnie marzy o tym Perykles. Życzę mu szczęścia. Będzie mu potrzebne. Gdyby teraz żona Peryklesa uciekła z synem starego Hippiasza z Sigejon, dałoby to Grekom pretekst do wypowiedzenia wojny, a ty, Demokrycie, mógłbyś opiewać jej skutki wierszem.
Читать дальше