Ośmio- czy dziewięcioletni chłopczyk delikatnie ocierał twarz króla płóciennym ręcznikiem. Skóra Adźataśatru świeciła się od potu. Nie miał sił przejść przez pokój. Choć najprawdopodobniej dni jego były już policzone, jego twarz wcale się nie postarzała. Chyba z powodu tuszy mój teść wyglądał o wiele młodziej ode mnie. Zauważyłem, że w krajach o gorącym klimacie, gdzie ludzie dojrzewają wcześniej i szybko więdną mężczyźni i kobiety umyślnie obrastają w sadło, żeby zachować może nie tyle urodę młodości, ile dziecięcy urok.
Adźataśatru promieniał.
– Najdroższy! – Zwróciwszy do mnie swoją ogromną twarz niemowlęcia przyglądał mi się łapczywie, jak gdybym był czymś, co ma włożyć w usta. Po czym rozłożył szeroko ramiona, z których spowite w jedwab zwały tłuszczu zwisały jak materacyki na łóżkach w Sardes. – Podejdź bliżej!
Podszedłem. Gdy pochyliłem się, by ucałować bliższą dłoń króla, potknąłem się i upadłem. Dzieci zachichotały. Przeraziłem się. W Suzie – na każdym zresztą dworze – za takie uchybienie wobec monarchy z miejsca skazano by mnie na śmierć. Wybaczono mi jednak.
Król chwycił mnie pod ramiona i pół uniósł, pół wciągnął na łoże, jak lalkę. Tłuste ramiona, jak widać, nie osłabły jeszcze. Kiedy padłem na szerokie piersi, zionące setką skłóconych z sobą aromatów, uszminkowane wargi pokryły pocałunkami moją twarz w taki sam łapczywy sposób, w jaki dziecko obsypuje pieszczotami lalkę, którą za chwilę zepsuje.
– Kochany mój! Bez ciebie życie było ciężarem, nic nas nie cieszyło! Ileż to razy zasypialiśmy wśród płaczu, zdziwieni, że nasz najdroższy, najukochańszy zięć nas opuścił. Och, niegrzeczny, niegrzeczny!
Mówiąc to Adźataśatru podniósł mnie i upuścił. Upadłem w stertę poduszek. Czułem się jak krucha czarka obok słonia. Nie znałem przepisów etykiety, które uwzględniałyby taką sytuację. Leżąc przy niewątpliwie najgrubszym królu świata, starałem się w miarę możności okazywać mu szacunek i cześć.
– Kochany Dariusz! – Muszę nadmienić, że uparcie w ciągu naszej rozmowy nazywał mnie Dariuszem. Nie poprawiałem go rzecz jasna. Jak wielu absolutnych władców nie miał zbyt dobrej pamięci do imion. W Persji Wielki. Król nigdy nie ukazuje się publicznie bez marszałka dworu, który szepce mu w ucho imiona podchodzących ludzi. – Jakże moje biedne dziecko łaknęło twojego widoku! Jak głodne było nowin od ciebie! Jak spragnione wiadomości z miejsca twojego pobytu! – Słowa dobierane przez Adźataśatru wskazywały, o co mu chodzi. Dzieci zaczęły na wyrywki podsuwać mu jadło i napoje. Był to jedyny ze znanych mi ludzi, który potrafił mówić wyraźnie z pełnymi ustami. Ale też rzadko robił przerwy zarówno w mówieniu, jak w jedzeniu.
Gdy w końcu dopuścił mnie do głosu, opowiedziałem mu o wielu nieudanych próbach dostania się do Magadhy. Przez cały czas Adźataśatru płukał hałaśliwie winem gardło. Opowieści o mojej niewoli w Chinach słuchał uważnie. Między zwałami sadła jego ciemne oczy były równie bystre jak dawniej. Kiedy skończyłem monolog – przerywany w regularnych odstępach czasu jego okrzykami zachwytu, zdumienia, czułości – Adźataśatru wychylił do dna kubek wina i rzekł:
– Opiszesz szlak jedwabny Warszakarze.
– Tak, królu.
– Szczegółowo.
– Tak, królu.
– Zrobisz mapę.
– Z radością.
– Jesteś moim pieszczoszkiem, prawda? – Przytulił mnie. – Pokażesz mi drogę do Chin, dobrze?
– Ty, królu, wyruszysz do Chin?
– Czemu nie? Przyszły rok będzie bardzo, bardzo nudny. Nieznośni Lićchawi zostaną pokonani i Pradjota… Pamiętasz króla Awanti? Okazał się niegodziwy. Ale myślę, że wystarczy nam miesiąc czy dwa, żeby zdobyć Awanti. Zostaniesz tu. Zobaczysz, jaką im dam nauczkę. Zabawi cię to. Obiecuję. Jestem bardzo, bardzo dobrym nauczycielem.
– Wiem, królu. Widziałem ruiny Waiśali.
– Och, cieszę się! – Oczy mu zabłysły. – Widziałeś tych wbitych na pale po obu stronach drogi?
– Tak! To wspaniałe, królu. Doprawdy nigdy nie słyszałem, żeby stracono jednocześnie tylu jeńców.
– Ani ja. Naturalnie wszyscy mi mówią, że ustaliłem nowy rekord, ale wiesz, jacy ludzie bywają nieszczerzy. Mimo to uczciwie wierzę, że żaden król nigdy nie wbił na pal tylu niegodziwych mężczyzn, ilu ja owego dnia. To było pasjonujące. Jak oni wyli! Zwłaszcza kiedy kastrowaliśmy ich już po wbiciu na pal. Myślałem, że ogłuchnę. Mam bardzo wrażliwy słuch. O czym to rozmawialiśmy?
– O Chinach, królu.
– Tak. Tak. Pójdę tam z główną armią. Możesz być moim przewodnikiem.
Kiedy powiedziałem mu, że w najlepszym wypadku dotarcie do granicy Królestwa Środka zabierze jego wojskom nie mniej niż trzy lata, jego entuzjazm przygasł. Wzdrygnął się, gdy opisywałem parujące dżungle, przełęcze wysoko w górach, choroby i niewygody tej tak długiej wyprawy.
– Jeśli mówisz prawdę, nie wyruszę tam osobiście. To pewne. Ale armię wyślę. W końcu jestem przecież władcą świata!
– Tak. Tak, królu.
– A Chiny są częścią świata, więc zrozumieją od razu, że to ja posiadam teraz… jak oni to nazywają?
– Mandat Niebios.
– Tak. Zrozumieją, że mam go już od dawna. Biorąc wszystko pod uwagę rozsądniej będzie ruszyć na zachód, nie uważasz? Odległości nie są tak wielkie. Nie ma tam tych paskudnych dżungli. No i tyle ślicznych miast, w których się można zatrzymać. Persja oczywiście jest jak najbardziej częścią mojego świata. Prawda, najdroższy?
– O tak, królu. – Czułem się coraz gorzej. Wprawdzie wojska Adźataśatru nie stanowiły zagrożenia dla satrapii baktryjskiej ani tym bardziej dla imperium perskiego, ale widziałem już siebie w charakterze małpki trzymanej na smyczy, podczas gdy król podąża ku Persji i ku pewnej klęsce.
Chociaż robiłem, co mogłem, żeby zniechęcić go do perskiej awantury, Adźataśatru wpadł w euforię na myśl o tym, co nazywał „moim światem”. Winił republiki za to, że:
– Jeszcze nie wyprawiłem się tam, gdzie słońce wstaje, gdzie słońce zachodzi, gdzie świeci północna gwiazda. Och wiem, jak wielki jest mój świat i jak mało mam czasu, żeby odwiedzić wszystkie moje ludy, ale muszę zdobyć się na wysiłek. Jestem to winny… ha, Niebu. – Dość szybko pojął chiński system religijno-polityczny. Zachwyciła go koncepcja, że mandat jest właściwie owocem hegemonii. Ponieważ miał pewność, że posiadł już hegemonię, gotów był teraz przyjąć i mandat. – Jak tylko zrobię kilka wypraw, żeby zobaczyć wszystkich moich zacnych żółtych poddanych i moich niebieskookich poddanych. Pomyśl, że posiadam miliony ludzi z oczami takimi jak moi wnukowie! Nawiasem mówiąc, czarujący chłopcy. Już to wystarczy, żebyśmy byli, Dariuszu, twoimi dłużnikami.
Wyszukany i zdawałoby się trwający bez końca posiłek przerwano nam złymi wiadomościami. Wojska Awanti wkroczyły do Magadhy. Warszakara spoważniał. Adźataśatru bardzo się zirytował.
– Jaki to podły, podły człowiek! Zły król! Teraz będziemy musieli go zabić! I to szybko, mój kochany! – Król cmoknął mnie w twarz, trochę tak jak w talerz. Potem pchnął mnie z całych sił, aż spadłem z łoża. – Idź do twojej uroczej żony. Czekaj na nas w Śrawasti. Zjedziemy tam, zanim spadną deszcze. Tymczasem obrócimy w pustynię królestwo Awanti. Obiecuję. Jestem bogiem na ziemi. Równym Brahmie. Jestem władcą świata. Przekaż pozdrowienia… mojej… hm… córce. – Zapomniał, jak się Ambalika nazywa. -
I ucałuj ode mnie obu twoich uroczych niebieskookich synów. Jestem najczulszym dziadkiem. Odejdź.
Читать дальше