– Słusznie – szepnął książę Dźeta.
– Nonsens! – Byłem wściekły. – Nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Gdy Mądry Pan już stworzył samego siebie i swój zły cień, stworzył też człowieka i dał mu wybór, czy ma służyć Prawdzie, czy Kłamstwu. Ci, którzy służą Kłamstwu, zapłacą za to na sądzie ostatecznym, podczas gdy…
– Jakież to szalenie zawiłe i jakie typowe dla każdego z tych niby to najwyższych bóstw – rzekł Ananda. – Cała ta złośliwość. I głupota. Ostatecznie, jeżeli jest wszechpotężny, to dlaczego pozwala istnieć złu?
– By człowiek mógł dokonać wyboru.
– Gdybym był najwyższym bóstwem, nie zadałbym sobie trudu stworzenia zła ani człowieka, ani w ogóle czegokolwiek, co by mnie nie zadowalało. Niestety, gdy opisujesz swego wszechmocnego boga, musisz zaczynać od końca. Zło istnieje. Nie umiesz wytłumaczyć, dlaczego. Robisz więc z twego stwórcy coś w rodzaju okrutnego gracza, który bawi się ludzkim życiem. Będą, czy nie będą mi posłuszni? Dręczyć ich, czy nie? Drogie dziecko, to naprawdę jest nader prymitywne. Dlatego my dawno już odrzuciliśmy samo pojęcie najwyższego bóstwa. I tak samo, jak sądzę, uczynił twój przyjaciel Konfucjusz. Tak jak my, zdaje sobie sprawę, że godząc się na takiego potwora aprobujemy zło, skoro on to zło stworzył. My, na szczęście, sięgamy wzrokiem poza Brahmę, poza Mądrego Pana. Spoglądamy na naturę wszechrzeczy i widzimy, że jest to krąg bez początku i bez końca, i ten, kto podąża drogą środka, widzi, że wszystko jest złudzeniem. W końcu, i to z realnych przyczyn, zakładamy, że ludzie zachowują się lepiej w świecie, w którym nie ma wszechmocnego bóstwa, przystającego na niedolę i gmatwającego to, co proste. Jak mądrze powiedział twój Konfucjusz: „Niebo jest daleko. Człowiek blisko…”
Nie ciągnąłem dalej tej rozmowy. Ateiści zawsze potrafią przegadać tych, którzy wierzą w Mądrego Pana. My znamy Prawdę. Oni nie znają. Konfucjusz podobał mi się, bo nie próbował usunąć nieba znad naszej ziemi. Akceptował to, czego nie potrafił zrozumieć. Budda urągał niebu swoją obojętnością. Myślę, że nigdy nie żył na ziemi człowiek równie arogancki. W istocie głosił: „Istnieję. Lecz gdy przestanę istnieć, zniknę na zawsze i skończy się wszelka egzystencja. To, co inni uważają za byt, jest iluzją.” To przerażające.
Demokryt twierdzi, że jego to nie przeraża. Twierdzi, że Budda ma co innego na myśli. Proces tworzenia trwa ciągle, mówi Demokryt, i jedyną anomalią jest skażona istota ludzka, która się temu przygląda. Usuń człowieka, a materia będzie trwać nadal, tak jak zawsze trwała. Jak zawsze? Nic z tego nie rozumiem. Dla mnie istnieje to, co istnieje.
Przez następne tygodnie miałem do czynienia z różnymi cechami i kupcami pragnącymi handlować z Persją. Sam już teraz byłem w pewnej mierze kupcem. Wiedziałem, co można sprzedać w Suzie i za ile. Żywą przyjemność sprawiało mi wielogodzinne targowanie się w namiotach ustawionych na głównym rynku. Ma się rozumieć, ilekroć znalazłem się w towarzystwie poważnego kupca lub skarbnika cechu, zawsze padało nazwisko Egibi. W jakimś sensie firma ta włada całym światem. Gdziekolwiek by się pojechało, wszędzie już pojawili się jej agenci i nawiązali kontakty.
Rozmowy z synami nie były dla mnie łatwe. Z początku odnosili się do mnie z rezerwą. Miałem poczucie, że jak gdyby żywią urazę za swoją odmienność i mnie za nią winią. Udało mi się jednak pozyskać zaufanie starszego syna. Był ponad wszelką miarę dumny ze swego królewskiego dziadka.
– Będzie pierwszym władcą całego świata. – Przechodziliśmy przez główny targ, gdzie mój syn przyglądał się, jak przyjmuję zaliczki od zrzeszenia kupców. Muszę przyznać, że robił, co mógł, by ukryć swoją niechęć wojownika do kupców, z którymi załatwiałem interesy.
– Co to znaczy władca całego świata?
– Król ogarnia wzrokiem zachód. Król ogarnia wzrokiem wschód. – Najwyraźniej cytował jakiś tekst pałacowy.
– Myślisz, że ma jakieś zamiary w stosunku do kraju twojego ojca?
Chłopiec skinął głową.
– Pewnego dnia cały świat będzie należał do niego, bo dotychczas nie istniał nikt taki jak on. Nigdy nie było pana całych Indii.
– Całych Indii? A co z państwem Lićchawich? Z królestwem Awanti? I z naszą prowincją w Indiach? A co z południem?
Chłopiec wzruszył ramionami.
– To są drobiazgi. Kiedy Adźataśatru wjechał na ten plac, byłem jeszcze dzieckiem, ale dobrze to pamiętam, wyglądał jak słońce. I ludzie witali go tak właśnie, jak słońce po długim deszczu.
Nie poddałem mu myśli, że być może przerażał ich nowy władca podobny do bezlitosnego słońca, które wysusza pola i wszystko obraca w pustynię.
– Król cię lubi?
– O tak. Cieszę się jego łaskami. – Chłopiec osiągnął już wzrost wojownika, którym niebawem miał zostać. Chociaż odziedziczył moje oczy, także oczy trackiej czarownicy Lais, był mi całkowicie obcy. Lecz wiedziałem już, że jest ambitny i energiczny. I że da sobie radę na dworze Magadhy. Bez żadnej wątpliwości. • – Chciałbyś zobaczyć Persję? – spytałem. Miał bardzo białe zęby i czarujący uśmiech.
– O tak! Matka tyle mi mówiła o Suzie, o Babilonie i o Wielkim Królu. Stary Karaka, kiedy do nas przychodzi, też zawsze opowiada różne historie.
– Pojechałbyś tam ze mną? – Nie śmiałem spojrzeć na niego. W kraju ciemnych ludzi jest coś osobliwego w dwóch parach niebieskich oczu patrzących na siebie jak w lustrze, tyle że jedno z luster obramione jest ciemnością.
– Muszę skończyć szkołę, ojcze. – Oczekiwałem tej odpowiedzi. – Potem pojadę na dalszą naukę do Takszaśili. Nie mam wcale ochoty, ale dziadek kazał mi studiować języki. Muszę być posłuszny.
– Może posłużyć się tobą jako posłem, takim jak ja.
– Przypadłby mi podwójny zaszczyt. – Chłopiec miał maniery dworaka.
Mój młodszy syn był marzycielski i nieśmiały. Gdy w końcu zdołałem skłonić go do rozmowy, chciał słuchać opowieści o smokach i syrenach. Wymyślałem najbardziej fantastyczne historie, żeby go zabawić. Interesował się także Buddą. Być może po swoim pradziadku odziedziczył umysł, dla którego zaświaty są sprawą całkiem naturalną. W każdym razie żaden z moich synów nie chciał opuścić Indii. Nie zaskoczyło mnie to, ale czułem się głęboko zawiedziony.
W dzień przed wyruszeniem mojej karawany do Takszaśili siedziałem koło lektyki księcia Dżety na dachu domu nad rzeką.
– Wkrótce umrę – powiedział obracając ku mnie głowę. – Dlatego tak się cieszę, że jeszcze udało mi się ciebie zobaczyć.
– Dlaczego? I tak po śmierci o mnie zapomnisz. – Ponieważ książę Dźeta lubił naśmiewać się ze śmierci, starałem się, najlepiej jak umiałem, żartować na ten temat – zadanie nie najłatwiejsze. Nadal nie przywykłem do myśli, że opuszczę to niewątpliwie już marne ciało, by pójść na długi spacer, o co modlę się do Mądrego Pana, aż na kraniec mostu Czinwat.
– Tak, ale kto wie, czy rozmowa z tobą u schyłku życia nie zmieni gruntownie mojego przeznaczenia. Dzięki tobie mogę znaleźć się bliżej końca w następnym wcieleniu.
– Zdaje mi się, że jesteś zaledwie o krok od nirwany.
– Więcej niż o krok, niestety. Nie uniknę cierpienia. Moje następne wcielenie może być nawet gorsze niż to. – Obrzucił wzrokiem swoje sparaliżowane ciało.
– Rodzimy się tylko raz. Według naszej wiary – dodałem grzecznie. Książę się uśmiechnął.
Читать дальше