— Aha — powiedziałem. — To jednak telewizor możesz dać?
— Nie — przyznał się uczciwie szczupak. — Telewizora nie mogę. I grającej szafy też nie. Nie wierzę w te rzeczy. Poproś o coś zwyczajnego. Może o buty siedmiomilowe albo czapkę-niewidkę, dobra?
Nadzieja, że wymigam się od oliwienia moskwicza, którą żywiłem przez chwilę, zgasła definitywnie.
— Nie martw się — powiedziałem. — Niczego w zasadzie nie potrzebuję. Zaraz cię wypuszczę.
— To dobrze — rzekł uspokojony. — Lubię takich ludzi. Niedawno też… Kupił mnie na rynku taki jeden, a ja obiecałem mu królewską córkę. Płynę rzeką i nie wiem, gdzie oczy podziać ze wstydu. No i na ślepo wpakowałem się prosto w sieci. Ciągną w górę. Znów, myślę, trzeba się będzie wyłgiwać. I cóż się dzieje? Ktoś mnie chwyta za pysk w ten sposób, żebym go nie mógł rozdziawić. No, myślę sobie, koniec pieśni, usmażą mnie. Ale nie. Czyjaś ręka zaciska mi coś na płetwie i wrzuca z powrotem do rzeki. O! — szczupak wystawił z cebrzyka płetwę z zaciśniętą u nasady metalową plakietką. Przeczytałem napis na plakietce: „Egzemplarz wpuszczony do rzeki Solowy w roku 1854. Dostarczyć do Cesarskiej Akademii Nauk, SPb”. — Tylko starej nic nie mów — zastrzegł szczupak. — Bo mi razem z płetwą oderwie. Strasznie jest pazerna i skąpa.
O co by go poprosić? — myślałem gorączkowo.
— Jak ty robisz te swoje cuda?
— Jakie znów cuda?
— No… jak spełniasz czyjeś życzenia…
— Ach, to! Jak robię… Od małego jestem nauczony, to i robię… Złota rybka jeszcze lepiej umiała i mimo to zginęła. Nikt nie ujdzie swego losu.
Zdawało mi się, że szczupak westchnął.
— Ze starości umarła?
— Gdzie tam! Młoda była, zdrowa… rzucili w nią bombę głębinową, mój drogi. Ją do góry brzuchem wywrócili i jakiś okręt podwodny, który się obok przypadkiem znalazł, też zatonął. Złota rybka by się przecież wykupiła, ale nawet nie spytali, zobaczyli i od razu łup… Tak to czasem bywa… — Umilkł i po chwili spytał: — Więc jak, wypuścisz mnie, czy nie? Duszno jakoś, burza będzie…
— Ależ naturalnie, naturalnie — powiedziałem przytomniejąc. — Mam cię wrzucić, czy wolisz zjechać w cebrzyku?
— Wrzuć, kochany, wrzuć.
Ostrożnie zanurzyłem ręce w cebrzyku i wyciągnąłem szczupaka — ważył z osiem kilogramów. Mruczał: „No, a jakbyś zechciał «stoliczku nakryj się» albo «latający dywan», to ja tu będę… u mnie ci nie przepadnie…” — „Do widzenia” — powiedziałem i wypuściłem go z rąk. Rozległo się głośne pluśnięcie.
Stałem, przypatrując się moim dłoniom powalanym zielonkawą pleśnią. Miałem jakieś dziwne uczucie. Chwilami niby podmuch wiatru nadlatywała świadomość, że siedzę w pokoju na kanapie, lecz wystarczyło potrząsnąć głową i znów znajdowałem się przy studni.
Niebawem to minęło. Umyłem się w pysznej lodowatej wodzie, napełniłem nią chłodnicę i ogoliłem się. Starej wciąż nie było widać. Chciało mi się jeść, poza tym musiałem iść na pocztę, gdzie koledzy pewnie już na mnie czekali. Zamknąłem samochód i w chwilę później byłem za bramą.
Szedłem ulicą Łękomorze wolnym krokiem, z rękami w kieszeniach szarej enerdowskiej wiatrówki i wzrokiem utkwionym w ziemię. W tylnej kieszeni moich ulubionych dżinsów pokreślonych liniami suwaków brzękały miedziaki starej. Rozmyślałem. Cienkie broszurki Towarzystwa „Wiedza” wpoiły we mnie przekonanie, iż zwierzęta nie potrafią mówić. Bajki z lat dzieciństwa twierdziły coś wręcz przeciwnego. Zgadzałem się, rzecz oczywista, z broszurkami, ponieważ nigdy w życiu nie widziałem mówiących zwierząt. Nawet papug. Znałem pewną papugę, która potrafiła ryczeć jak tygrys, ale ludzkim językiem nie umiała przemawiać. I oto naraz — szczupak, kot Bazyli i nawet lustro. Zresztą właśnie przedmioty nieożywione rozmawiają często. Taka myśl nigdy by nie przyszła do głowy, dajmy na to, mojemu pradziadowi. Z jego, pradziada, punktu widzenia gadający kot byłby czymś znacznie mniej fantastycznym aniżeli drewniana polerowana skrzynka, która chrypi, wyje, gra i mówi różnymi językami. Z kotem sprawa jest mniej skomplikowana. Ale jak może gadać szczupak? Szczupak nie ma płuc. To pewnik. Powinien wprawdzie mieć pęcherz pławny, którego funkcji, o ile mi wiadomo, ichtiologowie jeszcze dokładnie nie zbadali. Mój znajomy ichtiolog, Żeńka Skoromachow, uważa nawet, że funkcja ta jest absolutnie niejasna, a kiedy próbuję operować argumentami z broszurek Towarzystwa „Wiedza”, ryczy i aż się zapluwa. Kompletnie zatraca właściwy mu dar ludzkiej mowy… Mam wrażenie, że o możliwościach zwierząt wiemy na razie jeszcze bardzo mało. Dopiero niedawno wyjaśniło się, że ryby oraz inne zwierzęta morskie porozumiewają się pod wodą za pomocą sygnałów. Ogromnie ciekawe rzeczy pisze się o delfinach. Albo, na przykład, małpa Rafał. Widziałem to na własne oczy. Mówić wprawdzie nie potrafi, ale wyrobiono w niej odruch: zielone światło banan, czerwone — wstrząs elektryczny. I wszystko było pięknie do momentu, gdy włączono oba światła równocześnie. Rafał zachował się wówczas identycznie jak Żeńka. Okropnie się obraził. Skoczył do okienka, za którym siedział eksperymentator, i zaczął w nie pluć przy akompaniamencie ryków i wrzasków. Słyszałem nawet taką anegdotę — jedna małpa powiada do drugiej: „Wiesz, co to jest odruch warunkowy? Kiedy na dźwięk dzwonka wszystkie te quasi-małpy w białych fartuchach biegną do nas z bananami i cukierkami”. Oczywiście, wszystko to bynajmniej nie jest proste. Terminologia nie opracowana. Toteż gdy w tych warunkach człowiek próbuje rozwiązywać zagadnienia związane z psychiką oraz potencjalnymi możliwościami zwierząt, czuje się kompletnie bezsilny. Z drugiej strony jednak, gdy mu dają, powiedzmy, wspomniany układ równań całkowych typu gwiezdnej statystyki z niewiadomymi funkcjami pod całką, jego samopoczucie wcale nie jest lepsze. I dlatego najważniejsze jest myślenie. Zacytuję Pascala: „Nauczmy się dobrze myśleć — to jest główna zasada moralności”.
Skręciłem na Prospekt Pokoju i nagle przystanąłem zaciekawiony niezwykłym widowiskiem. Jezdnią szedł człowiek z dziecinnymi chorągiewkami w rękach. Dziesięć kroków za nim, rycząc ogłuszająco, toczył się powoli duży biały maź z olbrzymią dymiącą przyczepą w kształcie srebrzystej cysterny. Na cysternie widniał napis: „Łatwo palne”, z prawej i lewej strony jechały w tym samym powolnym tempie czerwone gaziki straży pożarnej, najeżone gaśnicami. Od czasu do czasu w równomierny warkot motoru wdzierał się jakiś nowy dźwięk, przejmujący serce niemiłym chłodem, i wówczas z otworów cysterny buchały żółte języki płomieni. Twarze strażaków pod wysokimi hełmami miały wyraz mężny i surowy. Dokoła kawalkady pędziła chmara dzieciaków. Wrzeszczały przeraźliwie: „Na bok śledzie, bo smok jedzie!”. Dorośli przechodnie lękliwie przyciskali się do płotów. Po ich minach można było poznać, że chcą uchronić swe ubrania przed ewentualnymi zniszczeniami.
— Powieźli kochaneczka — wymówił nad moim uchem znajomy skrzypiący bas.
Obejrzałem się. Za mną stała z markotną miną Naina Kijewna. W ręce trzymała koszyk napełniony niebieskimi torebkami cukru.
— Powieźli — powtórzyła. — Co piątek wożą…
— Dokąd? — spytałem.
— Na poligon, dobrodzieju. Ciągle eksperymentują… Nic innego nie mają do roboty.
— Ale kogo powieźli?
— Jak to — kogo? Sam chyba widzisz, nie? Odwróciła się i odeszła, lecz ją dogoniłem.
Читать дальше