— Naino Kijewno, był do pani telefonogram.
— Od kogo?
— Od Cha Em Wiją.
— A w jakiej sprawie?
— Macie jakiś zlot dzisiaj — przyglądałem się jej badawczo, Na Łysej Górze. Stroje wieczorowe.
Stara wyraźnie się ucieszyła.
— Naprawdę? Jak to dobrze!… A gdzie telefonogram?
— W przedpokoju na aparacie.
— A o składkach członkowskich nic tam nie ma? — spytała ściszonym tonem.
— W jakim sensie?
— No, że trzeba spłacić należność od tysiąc siedemsetnego… — Umilkła.
— Nie — odpowiedziałem. — Nie było o tym mowy.
— No to dobrze. A co z lokomocją? Przyślą samochód czy jak?
— Pomogę pani nieść koszyk. Babka żachnęła się.
— A to z jakiej racji? — mruknęła podejrzliwie. — Zostaw, nie lubię tego… Koszyk mu dać!… Młody, widać z tych, co wcześnie… Nie cierpię starych bab.
— No więc, jak z tą lokomocją? — powtórzyła.
— Na własny koszt — zakomunikowałem nie bez złośliwej satysfakcji.
— A to skąpiradła! — jęknęła. — Miotłę do muzeum zabrali, stępora nie naprawiają, składki zdzierają po pięć rubli, a na Łysą Górę to za własne pieniądze! Spory to wydatek, dobrodzieju, jeszcze jak taksówka czeka.
Zrzędząc i kaszląc odwróciła się ode mnie i poszła. Zatarłem ręce i też udałem się swoją drogą. Moje przypuszczenia sprawdzały się. Splot przedziwnych wypadków zaciskał się coraz mocniej. Wstyd się przyznać, ale obecnie wydawało mi się to nawet bardziej interesujące niż modelowanie łuku reflektora.
Prospekt Pokoju już opustoszał. Na skrzyżowaniu uwijała się grupa malców, grających chyba w palanta. Spostrzegłszy mnie, zaprzestali gry i ruszyli w moją stronę. Przeczuwałem coś niedobrego, toteż wyminąłem ich pospiesznie, dążąc w kierunku centrum. Za moimi plecami zabrzmiał stłumiony okrzyk podziwu: „Picuś-glancuś!”. Przyśpieszyłem kroku. „Picuś!” — zapiało kilka głosów naraz. Puściłem się niemal pędem. Goniło za mną wycie: „Pii-cuś! Bocian! Tatusiowa pobieda!…”. Przechodnie spoglądali na mnie współczująco. W takich sytuacjach najlepiej dać gdzieś nura. Dałem więc nura do najbliższego sklepu, jak się okazało, gastronomicznego, obszedłem po kolei stoiska, przekonałem się, że cukru jest pod dostatkiem, asortyment kiełbas i słodyczy niezbyt bogaty, za to wybór tak zwanych przetworów rybnych przechodzi wszelkie oczekiwania. Taaaaki łosoś, w dodatku różne gatunki!… Wypiłem szklanką wody sodowej i wyjrzałem na ulicę. Malców nie było. Wyszedłem ze sklepu i udałem się w dalszą drogę. Wkrótce skończyły się hurtownie i bierwionowe chaty-reduty, a zaczęły się nowoczesne jednopiętrowe domy z otwartymi ogródkami. W ogródkach grzebały maluchy, starsze panie robiły na drutach, a starsi panowie rżnęli w domino.
W centrum miasta znajdował się duży plac otoczony jedno — i dwupiętrowymi budynkami. Plac był asfaltowany, pośrodku zieleniał skwer. Nad zielenią górowała duża czerwona tablica z napisem: „Tablica honorowa” oraz kilka pomniejszych ze schematami i wykresami. Poczta mieściła się przy tymże placu. Umówiliśmy się z kolegami, że kto pierwszy przybędzie do miasta, zostawi na poste restante kartkę ze swymi współrzędnymi. Nie było dla mnie kartki, zostawiłem więc list, w którym podałem mój adres oraz wskazówki, jak trafić do chatki na kurzych nóżkach. Wreszcie postanowiłem wstąpić gdzieś na śniadanie.
Obchodząc dokoła plac, odkrywałem po kolei: kino, w którym szedł film „Kozara”, księgarnię zamkniętą z powodu remanentu, miejską radę narodową, przed którą stało kilka gazików pokrytych grubą warstwą kurzu, hotel „Zimne morze” (jak zwykle nie miał wolnych miejsc), dwa kioski z wodą sodową oraz lodami, sklep nr 2 (z wyrobami przemysłowymi), sklep nr 18 (sprzęt gospodarstwa domowego), jadłodajnię nr 11 czynną od godziny dwunastej i bar nr 3 zamknięty bez wyjaśnienia powodów. Przed otwartym wejściem do komisariatu milicji pogawędziłem z młodziutkim milicjantem w stopniu sierżanta, który poinformował mnie, gdzie się znajduje stacja benzynowa i którędy jedzie się do Leżniewa. „A gdzie jest pański samochód?” — spytał rozglądając się po placu. „U znajomych” — odpowiedziałem. „Ach, u znajomych…” — powtórzył znacząco. Byłem pewny, że sobie mnie przyuważył. Pożegnałem się czym prędzej.
Obok dwupiętrowego budynku Centrali Rybnej znalazłem na koniec małą, schludną herbaciarnię nr 16/27. Było tam bardzo przyjemnie. Osób niewiele, wszyscy rzeczywiście pili herbatę i rozmawiali o rzeczach zrozumiałych, na przykład, że pod Korobcem wreszcie zawalił się mostek i teraz trzeba przeprawiać się brodem, że na piętnastym kilometrze od tygodnia już zniesiono posterunek służby drogowej itp. W powietrzu unosiła się woń benzyny i smażonych ryb. Goście nie zajęci rozmową przypatrywali się ciekawie moim dżinsom, a ja cieszyłem się, że mam na nich z tyłu dużą profesjonalną plamę — przedwczoraj siadłem szczęśliwym trafem na smarownicy z solidolem.
Wziąłem kopiasty talerz smażonej ryby, trzy szklanki herbaty i trzy kanapki z bałykiem, zapłaciłem garścią miedziaków babki („Chyba stał pod cerkwią…” — mruknęła bufetowa), ulokowałem się w zacisznym kąciku i zabrałem się do jedzenia, obserwując z przyjemnością tych ludzi o zachrypniętych przepalonych głosach. Miło było patrzeć, jacy są ogorzali, muskularni, jakie mają niezależne miny oblatanych wyjadaczy, jak ze smakiem jedzą, ze smakiem palą, ze smakiem opowiadają. Do ostatniej kropli wycisnęli czas odpoczynku przed długimi godzinami nudnej, wyboistej drogi, rozpalonym zaduchem kabiny, kurzem i słońcem. Gdybym nie był programistą, zostałbym ponad wszelką wątpliwość szoferem, ale prowadziłbym wtedy nie jakąś zakichaną osobówkę ani nawet autobus, lecz jakiegoś ciężarowego potwora, żeby do szoferki włazić po drabinie, a koło zmieniać z pomocą niedużego podnośnika.
Przy sąsiednim stoliku siedzieli dwaj młodzi ludzie nie wyglądający na szoferów, dlatego początkowo nie zwróciłem na nich uwagi. Tak samo, zresztą, jak oni na mnie. Ale gdy kończyłem drugą szklankę herbaty, doleciało mnie słowo „kanapa”. Następnie któryś z nich powiedział: „Nie rozumiem wobec tego, po co Chatnakurnóż w ogóle istnieje…”, a ja nadstawiłem ucha. Niestety, rozmawiali cicho, w dodatku siedziałem odwrócony do nich plecami, więc źle było słychać. Niemniej głosy wydały mi się znajome: „… żadnych tez… tylko kanapa…”, „takiemu kudłatemu?”, „…kanapa… szesnasty stopień…”, „przy transgresji tylko czternaście rzędów…”, „…łatwiej modelować translator…”, „…no to co, że się śmieją! …”,„…podaruję w prezencie brzytwę…”, „nie możemy bez kanapy…”. W tym momencie jeden zakasłał i to w sposób tak znajomy, że od razu przypomniała mi się dzisiejsza noc. Obejrzałem się, lecz oni szli już do wyjścia — dwaj świetnie zbudowani młodzieńcy o spadzistych ramionach i prezencji sportowców. Chwilę obserwowałem ich jeszcze przez okno, przeszli plac, okrążyli skwer i skryli się za tablicami. Dopiłem herbatę, zjadłem kanapki i również wyszedłem. Patrzcie, państwo, kanapa im nie daje spokoju — myślałem. Rusałka ich nie ciekawi. Mówiący kot też nie. A bez kanapy, proszę, ani rusz… Spróbowałem przypomnieć sobie, jaka właściwie jest ta moja kanapa, ale nic szczególnego nie zapamiętałem. Kanapa jak każda inna. Ładna. Wygodna. Tyle że śni się na niej dziwna rzeczywistość.
Dobrze byłoby wrócić teraz do domu i zająć się dogłębnie tymi kanapowymi sprawami. Poeksperymentować z książką-kameleonem, pogadać od serca z kotem Bazylim i popatrzeć, czy w chatce na kurzych nóżkach nie znajdzie się jeszcze coś interesującego. Ale w domu czekał na mnie mój moskwicz oraz konieczność dokonania zarówno CP jak i OT. CP to jeszcze pół biedy, ostatecznie to tylko Codzienna Pielęgnacja, trzepanie dywaników, mycie karoserii strumieniem wody z węża, które to mycie można w razie potrzeby zastąpić polewaniem z ogrodowej konewki lub wiadra. Ale OT… Człowiek schludny ze strachem myśli podczas upału o OT. Albowiem OT to nic innego, jak Obsługa Techniczna, polegająca na tym, że leżę pod samochodem ze smarownicą w rękach i stopniowo przenoszę jej zawartość do olejarek kapturkowych i zarazem na moją osobę. Pod samochodem jest wściekle gorąco i duszno, spód pokryty grubą warstwą zaschniętego błota… Krótko mówiąc, nie miałem wielkiej ochoty iść do domu.
Читать дальше