Położyłem się na prawym boku, naciągnąłem kołdrę na ucho, zamknąłem oczy i nagle poczułem, że absolutnie nie chce mi się spać, natomiast chce mi się jeść. Ładna historia, pomyślałem. Trzeba było natychmiast czymś się zająć i tak też zrobiłem.
Weźmy, na przykład, system dwóch równań całkowych typu równań statystyki gwiezdnej; obie niewiadome funkcje znajdują się pod całką. Rozwiązywać można, oczywiście, tylko liczbowo, powiedzmy, na BESM… Przypomniałem sobie naszą BESM. Pulpit sterowniczy koloru budyniu śmietankowego. Żenią kładzie na nim paczuszkę i powoli ją rozpakowuje. „Co masz dzisiaj?” — „Chleb z serem i kiełbasą. Z polską półwędzoną w plasterkach”. — „E tam, żony ci brakuje! Ja mam kotlety domowe z czosnkiem. I kiszony ogórek”. Nie, dwa ogóreczki… Cztery kotlety i żeby było do pary, cztery twarde kiszone ogóreczki. I cztery kawałki chleba z masłem.
Odrzuciłem kołdrę i usiadłem. A może w samochodzie zostały jakieś resztki? Nie, zjadłem wszystko co do okruszyny. Została tylko książka kucharska dla mamy Walki, mieszkającej w Leżniewie. Jak tam było… Sos pikantny. Pół szklanki octu, dwie cebule… i pieprz. Podaje się do dań mięsnych… O ile sobie przypominam, do małych zrazików. To świństwo — pomyślałem — nie do zwykłych zrazów, lecz do małych zra-zi-ków. Zerwałem się i podbiegłem do okna. Nocne powietrze wyraźnie pachniało małymi zra-zi-ka-mi. Gdzieś z głębi mej podświadomości wypłynęło: „Podawano mu stereotypowe w oberżach dania, jako to: kapuśniak, móżdżek z groszkiem, kiszony ogórek (przełknąłem ślinę) i nieśmiertelny słodki przekładaniec…”. Trzeba się jakoś oderwać, pomyślałem i wziąłem z parapetu książkę. Był to Pochmurny ranek Aleksego Tołstoja. Otworzyłem na chybił trafił. „Machno, gdy mu się złamał nóż do konserw, wyjął z kieszeni scyzoryk z mnóstwem ostrzy, w okładzinie z masy perłowej, i manipulując nim zaczął otwierać puszki z ananasami (masz ci los, pomyślałem), pasztetem strasburskim, z homarami, których silna woń rozeszła się po pokoju”. Odłożyłem książkę i usiadłem na taborecie przy stole. W pokoju zjawił się nagle silny smakowity zapach, zapewne tak pachną homary. Jąłem się zastanawiać, czemu nigdy dotychczas nie kosztowałem homarów. Lub, dajmy na to, ostryg. U Dickensa wszyscy jadają ostrygi, manipulują składanymi nożami, krają grube pajdy chleba, smarują masłem… Zacząłem nerwowo wygładzać serwetę, na której widniały liczne, nie dające się wywabić, plamy. Dużo i smacznie jadano na tej serwecie. Homary i móżdżek z groszkiem. Małe zraziki w pikantnym sosie. A także duże i średnie zrazy. Sapali najedzeni, z ukontentowaniem cmykali przez zęby… Sapać nie miałem po czym, zacząłem więc cmykać.
Widocznie robiłem to zbyt głośno i pożądliwie, za ścianą bowiem skrzypnęło łóżko, rozległ się jakiś hałas, mamrotanie i w drzwiach mego pokoju ukazała się babka. Miała na sobie długą płócienną koszulę, w rękach niosła talerz, wraz z nią wtargnął do pokoju prawdziwy, nie wyimaginowany zapach jadła. Uśmiechała się. Postawiła przede mną talerz i przemówiła słodziutkim basem:
— Posil się, dobrodzieju Aleksandrze Iwanowiczu, poczęstuj się. Czym chata bogata, tym rada…
— Ależ Naino Kijewno — bąknąłem — tyle kłopotu po nocy…
Równocześnie sam nie wiem kiedy palce moje chwyciły widelec z kościanym trzonkiem i zacząłem jeść, a babka stała obok, kiwała głową i dogadywała:
— Jedz, dobrodzieju, jedz na zdróweczko… Wymiotłem talerz do czysta. Były to gorące kartofle z topionym masłem.
— Naino Kijewno — rzekłem z powagą — pani mnie ocaliła od głodowej śmierci.
— Najadłeś się? — spytała z jakąś nieżyczliwą nutką.
— Nieziemsko. Ogromnie dziękuję! Nie potrafi pani wyobrazić sobie…
— A co tu jest do wyobrażania — przerwała już z prawdziwą złością. — Pytam, czy się najadłeś? No to oddaj talerz… Talerz dawaj, słyszysz?!
— Pro… proszę, dziękuję — wykrztusiłem.
— Proszę, proszę… Karmić ich za dziękuję…
— Mogę zapłacić. — Byłem już bliski gniewu.
— Zapłacić, zapłacić… — Szła ku drzwiom. — A jeśli za to w ogóle się nie płaci? I po co było kłamać…
— Jak to kłamać?
— Ano tak! Sam mówiłeś, że nie będziesz cmykać… — Umilkła i zniknęła za drzwiami.
Co to znaczy? — pomyślałem. Jakaś dziwaczna baba… Może zauważyła wieszak? Usłyszałem, jak przewraca się na łóżku skrzypiąc sprężynami, i mruczy ze złością. Potem zaśpiewała cicho na jakąś niesamowitą nutę: „Poturlam się, pokatulam, jak podjem mięsa Iwaszki…”. Od okna wionęło nocnym chłodem. Dreszcz mnie przeszedł. Wstałem, by wrócić na kanapę, i nagle tknęła mnie myśl, że przecież przed pójściem spać zamknąłem drzwi na zasuwę. Zbity z tropu chciałem sprawdzić, czy się nie mylę, lecz zaledwie palce me dotknęły zimnego żelaza, wszystko nagle popłynęło mi przed oczami. Okazało się, że leżę na kanapie z nosem w poduszce i dotykam palcami zimnej bierwionowej ściany.
Przez pewien czas leżałem półprzytomny, zanim doszło do mej świadomości, że gdzieś obok chrapie babka, a w pokoju słychać rozmowę. Ktoś mówił cicho belferskim tonem:
— Słoń jest największym spośród żyjących na świecie zwierząt, Na końcu pyska ma kawał mięsa, który nazywa się trąbą, ponieważ jest długi i na wylot pusty. Słoń może nią poruszać, wyginać na wszystkie sposoby, słowem, zastępuje mu ona rękę…
Drętwiejąc z ciekawości, przewróciłem się ostrożnie na prawy bok. W pokoju było pusto. Głos mówił dalej z jeszcze bardziej mentorską nutą:
— Wino, używane z umiarem, doskonale działa na żołądek; ale gdy pić go zbyt wiele, wytwarza pary, które spychają człowieka do poziomu bezmyślnego bydlęcia. Widział pan nieraz pijaków i pamięta pan chyba ten usprawiedliwiony wstręt, jaki w panu budzili…
Zerwałem się gwałtownie i spuściłem nogi z kanapy. Głos zamilkł. Wydało mi się, że słyszałem go gdzieś za ścianą. W pokoju nic się nie zmieniło, nawet wieszak, ku memu zdziwieniu, wisiał na miejscu. I ku memu zdziwieniu, znów okropnie chciało mi się jeść.
— Tinctura ex vitro antimonii — odezwał się nagle głos. Drgnąłem. — Magisterium antimonii angelici salae. Oleum basilici vitri antimonii alexiterium antimoniale! — Usłyszałem wyraźny chichot. — Ależ to zupełna bzdura! — rzekł głos i ciągnął z egzaltacją: — Niebawem oczy, które jeszcze nie przejrzały, nie zobaczą już słońca, aliści nie dozwól zaniknąć się onym, zanim głos z głębokości płynący nie obwieści o mym przebaczeniu i zbawieniu… Tak podaje Duch, czyli Myśl o Moralności Sławnego Junga, owoc jego nocnych medytacji. Do kupienia w Sankt-Petersburgu oraz w Rydze w księgarniach Swiesznikowa po dwa ruble. — Ktoś chlipnął. — Też jakieś brednie — powiedział głos, po czym zadeklamował z ekspresją:
Zaszczyty, bogactwa, piękności, Świata doczesne przyjemności, Jak prędko wszystkie przemijają. O, złudne szczęście ziemskich losów! Zarazy serce twe kąsają. A sławy zatrzymać nie sposób…
Już się zorientowałem, skąd płynie głos. Z kąta, gdzie wisiało zamglone lustro.
— A teraz — zabrzmiało — co następuje: „Wszystko jest jedynym Ja, czyli wszech-Ja. Jako jedność z niewiedzą, pochodzącą z zaćmienia światła, zanika wraz z rozwojem duchowym”.
— A te brednie skąd? — zapytałem. Nie liczyłem na odpowiedź. Byłem pewny, że śpię.
— Sentencje z „Upaniszad” — odpowiedział skwapliwie głos.
Читать дальше