Martin nie potrafił zrozumieć, jak to możliwe, że kobieta wytrzymuje ból, w ogóle się nie ruszając. Płomienie były tak potężne, że prawie jej nie widział. Z trudem dostrzegał jedynie jej czerniejące łokcie i nogi, przybierające coraz bardziej szkarłatny kolor. Wreszcie jednak oderwała ręce od twarzy i wydobyła z siebie najbardziej przejmujący krzyk, jaki Martin kiedykolwiek słyszał. Nie był to krzyk agonii, był to krzyk totalnej, absolutnej desperacji.
Sylvia starała się utrzymać na nogach. Martin instynktownie poruszył się, chcąc jej pomóc, jednak Sticky wciąż mocno trzymał go za rękę.
– Przecież tego chcesz, człowieku. Po to tutaj przyjechałeś!
Sylvia przewróciła się na trawę. Płomienie dosłownie wylizywały jej twarz. Dwa lub trzy razy otworzyła usta, «jednak jej płuca były już zbyt wypalone, aby mogła znów krzyknąć. Ogień pochłaniał jej suknię, a skórę na udach zamieniał w węgiel drzewny. Zatrzęsła się, gdy zaczęły płonąć końcówki jej nerwów, w końcu jednak znieruchomiała i stało się jasne, że nie żyje. Ku szaremu porannemu niebu unosił się gęsty dym, a odór spalonego mięsa sprawiał, że w gardle Martina urosła wielka kula.
Tybalt wyłączył sprzęt i podszedł do niego oraz Sticky’ego z grobową miną.
– Myślę, że zrozumiała, przez co przeszedł jej mąż. Mam nadzieję.
– Zarejestrowałeś coś? – zapytał Martin.
– Dowiem się tego dopiero, kiedy przeanalizuję wszystkie obrazy.
– Głupio by było, gdyby umarła nadaremnie.
– Nie umarła nadaremnie. Umarła, ponieważ była ludzką istotą, a ludzkie istoty powinny mieć wybór co do sposobu własnej śmierci. Ale… Nie zmieniłeś zdania, prawda?
Martin pomyślał o Sarah z zawrotną szybkością zbliżającą się do stalowej liny.
– Nie – odparł. – Nie zmieniłem zdania. Jednak nie chciałbym spłonąć tak jak Sylvia.
Wrócili do domu. Theresa tkwiła w jakimś ciemnym kącie pokoju, cała we łzach. Terence siedział skulony na krześle i nic nie mówił.
– Już jej nie ma – powiedział Sticky, zupełnie niepotrzebnie. – Była dobrą dziewczyną. Bardzo dobrą dziewczyną.
* * *
Tego wieczoru Martin zapukał do drzwi gabinetu Tybalta. Tybalt siedział przed ekranem komputera, wpatrując się ze zmarszczonym czołem w zamazane srebrnoszare obrazy, które tańczyły na monitorze. Gdy tylko Martin wszedł do środka, wyłączył urządzenie.
– I co? – zapytał Martin.
Tybalt potrząsnął głową.
– Jak dotąd, jeszcze nic nie mam. Jest zbyt wcześnie. Będę miał mnóstwo roboty z filtrowaniem i poprawianiem obrazu. Myślę jednak, że coś dzisiaj złapałem.
Martin zawahał się. Tybalt sprawiał wrażenie spiętego i z pewnością niechętnie widział tu gościa. Tak jakby zapisał kilka obrazów z ostatnich sekund agonii Sylvii, ale nie chciał z nikim o nich rozmawiać.
– Oczywiście, kiedy tylko coś uzyskam… – zaczął Tybalt.
Martin pokiwał głową. Po chwili zapytał:
– Kto jest następny?
– Theresa. Jej śmierć zajmie, oczywiście, najwięcej czasu. W kącie ogrodu jest stara sucha studnia, zaraz za sadem. Kazałem ją pogłębić do jakichś pięćdziesięciu stóp. Jutro rano Theresa do niej wskoczy.
– Czy nikt nie będzie nas szukał? Co z naszymi zwłokami? Nie martwisz się policją?
Na twarzy Tybalta pojawił się nikły, tajemniczy uśmiech.
– Kiedy policja zacznie czegoś szukać, Towarzystwo Współczucia będzie już w innym świecie. Poza tym każdy napisał list, w którym wyjaśnia, że sam odebrał sobie życie. Ty także napiszesz taki list, kiedy nadejdzie twój czas.
– Tak – powiedział Martin po długiej chwili.
* * *
Theresa wskoczyła do studni w kącie ogrodu o świcie następnego dnia. Siąpił drobny deszczyk i mokre włosy kleiły się jej do czoła. Zanim wyszła z domu, wszyscy po kolei ją ucałowali. Bez wątpienia była przestraszona, jednak się uśmiechała.
Tybalt podłączył do jej głowy elektrody długim kablem, tak aby przez cały czas mógł monitorować funkcjonowanie jej mózgu na dnie studni. Uklękła w mokrych jeżynach i po chwili w ułamku sekundy zniknęła wszystkim z pola widzenia.
Wkrótce usłyszeli jej krzyk:
– Moja noga! Chyba złamałam nogę!
Nikt jednak nie zareagował, a Theresa później już nie krzyczała. Wybrała taką samą śmierć w cierpieniu, jaka była udziałem jej córki, a przecież jej córka, spadając, złamała rękę w przegubie i obojczyk.
Nie mieli nic więcej do roboty. Powrócili więc przez sad do domu.
* * *
Trzy dni później nadeszła kolej Terence’a. Tybalt wypożyczył traktor, wyposażony w stalowe dyski do orania tarczowego. Podstawiono go na drodze prowadzącej do bocznego wejścia do budynku i Terence sam wprowadził go do boksu przy sadzie. Pogwizdywał, prowadząc go przez trawnik. Po raz pierwszy od dnia, w którym Martin go poznał, wydawał się wesoły i zadowolony.
Była to taka śmierć, jakiej Martin naprawdę nie chciał oglądać. Ale Sticky znów nalegał. Podeszli do boksu przez sad, a Martin zatrzymał się na chwilę przy studni, nasłuchując. Theresa nalegała, żeby nikt nie zaglądał do środka, ponieważ to by znaczyło, że nie zapomniano o niej całkowicie tak, jak zapomniano o jej córce.
Martin jednak niczego nie usłyszał. Tybalt sprawdził tego ranka stan Theresy i powiedział, że wciąż żyje, ale jest bardzo słaba.
Traktor stał już przed bramą boksu, a jego silnik cicho terkotał. Terence leżał już między lśniącymi dyskami do orania. Elektrody Tybalta miał przymocowane do czoła. Kiedy Martin i Sticky zbliżali się, uchwycił ponad trawą ich spojrzenia i w euforycznym geście wzniósł do góry kciuk.
Martin podszedł do niego i ukucnął.
– Dobrze się czujesz? – zapytał.
– Nie mógłbym się czuć lepiej. Czekałem na to od dawna. Nawet nie wiesz, jak niecierpliwie czekałem.
– Nic a nic się nie boisz?
– Czy się boję? Czego? Bólu? Umierania? Gdybyśmy wszyscy bali się bólu i umierania, siedzielibyśmy przez cały czas w domach, z kocami na głowach, prawda?
Podszedł do nich Tybalt.
– Jesteś gotowy, Terence? Naprawdę tego chcesz? Oczy Terence’a lśniły.
– No, dalej, panie Miller. Miejmy to już za sobą. Im prędzej, tym lepiej.
Tybalt wyciągnął rękę i czubkami palców dotknął ust Terence’a, jakby był kardynałem, udzielającym błogosławieństwa. Następnie wyprostował się i powiedział:
– Lepiej się odsuń, Martin.
Podszedł do traktora i wsiadł do kabiny. Kilkakrotnie nacisnął pedał gazu; Terence za każdym razem wykrzywiał usta w uśmiechu niespokojnego oczekiwania. Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, włączył urządzenie do orania.
– Chryste! – wrzasnął Terence.
Lśniące stalowe dyski wkręciły go pomiędzy siebie jak chrząstki do starej maszynki do mielenia mięsa. Jego prawa ręka zamieniła się w krwawy sznur kości i białych ścięgien i przekręciła się na wałku. Inny dysk przeciął w poprzek jego ramię i otworzył mu klatkę piersiową w taki sposób, że jedno z płuc pękło jak balon. Jego krocze zostało przemielone na krwawe strzępy, a nogi wykręciły się o sto osiemdziesiąt stopni.
Maszyna zatrzymała się. Martin zobaczył, że głowa Terence’a opiera się o jeden z dysków. Jego oczy były szeroko otwarte w radosnym podnieceniu.
Spróbował coś powiedzieć, spomiędzy jego warg wydostał się jednak tylko wielki strumień krwi z bąbelkami, które cicho pękały. Wzrok Terence’a powoli tracił ostrość, aż mężczyzna umarł.
Mimo że śmierć Terence’a była taka makabryczna, wprawiła Martina w dziwną euforię. Zapewne z powodu wyrazu twarzy, jakby Terence znalazł w końcu to, czego zawsze szukał. Można było odnieść wrażenie, że roześmiałby się, gdyby tylko był w stanie.
Читать дальше