W tym momencie otworzyły się kolejne drzwi po przeciwnej stronie salonu i, podpierając się laską, do pokoju wszedł wysoki mężczyzna. Był bardzo chudy, niemal kompletnie wyniszczony. Miał stalowoszare włosy, zaczesane na tył głowy i nos ostry jak ostrze siekiery. Jego oczy były tak wyblakłe, że wyglądały, jakby doświadczenie życiowe i ból wyprały z nich wszelki kolor. Przez lewy policzek mężczyzny biegła trójkątna szrama, która znikała pod linią włosów.
Mężczyzna nosił dwurzędowy czarny garnitur z niemodnymi szerokimi klapami. Kiedy wszedł do pokoju, Martin odniósł wrażenie, że pod ubraniem jego ciało jest połamane i poskręcane. Świadczył o tym sposób, w jaki kołysał się i balansował na stopach, przemierzając dywan.
– Martin – odezwał się głosem, który przypominał tarcie papieru ściernego po szkle. – Wybacz, że nie podam ci ręki.
– Tak, panie Miller.
– Tybalt, bardzo proszę. Wiem, że to dziwaczne i pretensjonalne imię. Mój ojciec był nauczycielem angielskiego w bardzo pretensjonalnej szkole podstawowej dla chłopców.
Opadł na jeden z foteli i umieścił laskę między kolanami.
– Musisz nam opowiedzieć, kogo i w jaki sposób straciłeś, Martin. Ale zanim to zrobisz, twoi współbracia w cierpieniu opowiedzą ci, dlaczego zdecydowali się poszukać pomocy w Towarzystwie Współczucia. Sticky, może ty zaczniesz?
– To głupia sprawa, naprawdę – powiedział Sticky, jakby miał za chwilę opowiadać o czymś niewiele bardziej traumatycznym niż porażka w lokalnym meczu krykieta. – Przez cały dzień zamierzałem opiekować się moim wnukiem. Był pięknym małym chłopcem. Miał jasne włosy. Mocne małe nóżki. Mieliśmy pojechać na plażę i szukać krabów. Usiadłem za kierownicą, żeby wyjechać samochodem z garażu, i nie zdałem sobie sprawy, że zostawiłem otwarte drzwi do domu. Dziecko wybiegło za mną. Wyjechałem tyłem z garażu, a chłopak był tak mały, że nie zobaczyłem go stojącego za samochodem. Przejechałem go. Powoli. I zatrzymałem auto kołem na jego małym brzuszku.
Na chwilę urwał i wyciągnął z kieszeni czystą, starannie wykrochmaloną chusteczkę.
– Leżał na betonie i patrzył na mnie. Z uszu płynęła mu krew, jednak wciąż żył. Nigdy, do końca życia nie zapomnę wyrazu jego twarzy. Był tak oszołomiony, jakby nie potrafił zrozumieć, dlaczego to mu się przytrafiło. Zepchnąłem z niego samochód, ale to była chyba najgorsza rzecz, jaką mogłem zrobić. Umarł niemal natychmiast.
Uśmiechnął się, lecz łzy wypełniały jego oczy.
– Oczywiście to był koniec wszystkiego. Mojego małżeństwa, mojej rodziny. Myślicie, że moja córka była w stanie jeszcze kiedykolwiek spojrzeć mi w oczy? Chciałem się zabić, zakładając na głowę plastikową torbę. Prawie mi się udało, jednak przyjaciel uratował mnie w ostatniej chwili. Byłem zadowolony. Udusić się w ten sposób… tak mógł postąpić tylko tchórz.
– Sylvia – odezwał się Tybalt.
Sylvia wbiła wzrok w podłogę i zaczęła opowiadać szybko, w jednostajnym rytmie.
– Mój mąż Ron był wszystkim, czego kiedykolwiek pragnęłam od świata. Był kochający, miły, wspaniały i zawsze kupował mi kwiaty. Był strażakiem. Mniej więcej dziewięć miesięcy temu pojechał na akcję do Bromley. Paliła się fabryka farb. Na miejscu zjawił się pierwszy, jak zwykle. Przezywano go Bonkers *, ponieważ zawsze działał bardzo impulsywnie, niewiele wcześniej się zastanawiając.
Kopniakiem otworzył jakieś drzwi akurat w chwili, w której wybuchł zbiornik z żelem do usuwania powłok malarskich. Ogień ogarnął go całego, od stóp do głów. Koroner powiedział, że to tak, jakby wybuchł przy nim napalm. Płonący żel przylgnął do niego i skremował go żywcem. Ron strasznie krzyczał, próbował się go pozbyć, ale nikt już w żaden sposób nie był w stanie mu pomóc. Dwóch strażaków z jego zespołu musiało odejść na wcześniejszą emeryturę, bo cierpieli na nerwicę pourazową. A ja? Tęsknię za Ronem tak, że odczuwam to niemal jak fizyczny ból. Przez pierwszych kilka tygodni kręciłam się po świecie jak zombi. Wybiegałam przed jadące autobusy z nadzieją, że się nie zatrzymają. Potem pomyślałam o tabletkach. W różnych aptekach kupiłam dwieście pastylek paracetamolu. Ale w końcu uznałam, że nie. Nie tędy droga. Właśnie wtedy przeczytałam ogłoszenie Towarzystwa Współczucia. Zadzwoniłam. I oto jestem.
– Twoja kolej, Terence – powiedział Tybalt.
Terence początkowo milczał i jeden po drugim z trzaskiem wyginał palce w stawach. Przy każdym trzasku Theresa, stojąca przy oknie, robiła przesadnie krzywą minę.
– No, Terence – zachęcił go Tybalt. – Martin musi wiedzieć, co tobie się przydarzyło.
– Wypadek w rolnictwie – powiedział w końcu Terence. – Jest taki rodzaj orania ziemi, który nazywa się oraniem tarczowym. Wymaga stalowych dysków zamiast lemieszy. Nasze dyski zacięły się w zeszłym roku podczas pracy i moja siostra próbowała je naprawić. Ale one odblokowały się same, akurat kiedy ona znajdowała się pod nimi. Przeciągnęły ją pod sobą i strasznie okaleczyły. Przez dwie godziny wołała o pomoc, zanim umarła. Ja orałem akurat na sąsiednim polu i nie mogłem jej słyszeć. Lekarz powiedział, że jeszcze nigdy nie spotkał się z sytuacją, by ktoś odniósł tak straszne obrażenia i jeszcze potem tak długo żył. Maszyna zdarła skórę z jej twarzy, a nogę wykręciła jej tak, że stopa wskazywała przeciwny kierunek.
– Po pogrzebie pojechałem do domu i wziąłem do ręki strzelbę. Prawie przez godzinę siedziałem w salonie z lufą w ustach. Myślę jednak, że przez cały czas zdawałem sobie sprawę, że tego nie zrobię.
Znów zapadła długa cisza i stało się jasne, że Terence nie zamierza już powiedzieć ani jednego słowa więcej.
– Theresa? – odezwał się Tybalt.
Theresa zareagowała słabym uśmiechem. Nie odwracając się od okna, zaczęła mówić.
– To niesłychane, jak w jednej sekundzie życie potrafi być niebem, a w następnej stać się piekłem. Tak po prostu, bez żadnego ostrzeżenia. Byliśmy na urlopie w Kornwalii, mój mąż Tom i nasza córka Emma. To był naprawdę piękny, przepiękny dzień. Słońce świeciło jasno. Od morza wiał lekki wiatr. Poszliśmy na spacer na urwiste wybrzeże. Tom i ja trzymaliśmy się za ręce, a Emma biegała dookoła nas. I nagle już jej nie było. Zniknęła. Szaleliśmy z niepokoju. Myśleliśmy, że spadła z urwiska i zaczęliśmy jak opętani jej szukać, jednak nie było po niej żadnego śladu. Ani na skałach, ani na plaży. Tak jakby wyparowała, jakby nigdy nie istniała.
Nie potrafię opisać paniki, która mnie ogarnęła. Tom zadzwonił po policję, po straż przybrzeżną i także oni rozpoczęli poszukiwania. Mieli psy tropiciele, helikoptery, wszystko. Podsłuchałam, jak jeden mówi do drugiego: „Prawdopodobnie wyrzuci ją fala przypływu o piątej po południu, trzy mile dalej”. Tom był wspaniały. Wmawiał mi, że Emma prawdopodobnie wymyśliła jakąś głupią zabawę i wkrótce się pojawi, żartując z nas, że się tak martwiliśmy.
Ale ona nie wymyśliła żadnej głupiej zabawy i nigdy się nie pojawiła. Szukaliśmy jej za pośrednictwem telewizji. Być może nawet pamiętacie nasz apel. Ktoś, kto na niego odpowiedział, twierdził, że widział ją w Fowey, z dziwnym mężczyzną w płaszczu przeciwdeszczowym. Ale to była pomyłka.
W końcu znalazł Emmę mały terrier Jacka Russela. Wpadła do naturalnego komina w ziemi, głębokiego niemal na sześćdziesiąt stóp, tak wąskiego, że był prawie całkowicie zakryty przez krzaki. Na dole niemal nie mogła oddychać. Sekcja zwłok wykazała, że umierała przez pięć dni.
Читать дальше