Alabama jest ciepła, przyjazna i zachęcająca. Przybysze traktowani są z szacunkiem i kurtuazją, zwłaszcza ci, którzy zatrzymują się w Sweet Gum Motor Court, dokąd teraz się udajemy.
Kiedy Martin wyjeżdżał z Tumbleton – położonego w Henry County w stanie Alabama – ogromna burza z wyładowaniami atmosferycznymi wisiała już w powietrzu. Na przedniej szybie wynajętego pontiaca zaczynały rozpryskiwać się duże, ciepłe krople deszczu. Przed nim, dalej na wschód, nad doliną Chattahoochee, rozciągała się ciemna kopuła niebios, z odcieniem purpury, a odległe wzgórza lizane były językami błyskawic.
Za nim, na zachodzie, niebo pozostało jasne i bezchmurne. Martina kusiło, żeby zawrócić i pojechać z powrotem, ale był umówiony o szóstej po południu w Eufaula, odległym o kawał drogi, a poza tym wątpił, czy uda mu się prześcignąć zbliżającą się nawałnicę. Wiatr dął coraz silniej, a już w tej chwili ciągle jeszcze oświetlone słońcem drzewa chwiały się pod jego naporem jak ogarnięte paniką kobiety.
Włączył radio i nacisnął guzik "przeszukiwanie". Może znajdzie lokalną prognozę pogody. Złapał jakieś niewyraźne głosy. Jeden z nich był podobny do głosu jego byłej żony. Bezustanne: "ty draniu, ty draniu…" Znowu nacisnął "przeszukiwanie" i złapał: "Z-W-Ó-D zostanie ogłoszony dzisiaj".
"Rozwód" – ach, gówno! Że też musiał usłyszeć to słowo. Gdyby nie pojechał wtedy, pod koniec kwietnia, na seminarium handlowe do Atlanty… Gdyby nie poderwał w barze hotelowym tamtej dziewczyny… Gdyby Marnie nie przyleciała do Atlanty, żeby zrobić mu niespodziankę… Gdyby życie nie było tak cholernie zaskakujące i nie dające się przewidzieć.
Marnie zawsze mu powtarzała, że wystarczy jeden dowód jego niewierności, żeby zniszczyć jej zaufanie – i tak się stało.
Wraz ze swoimi prawnikami ogołociła go ze wszystkiego. Zabrała dom, samochody, obrazy, srebra, oszczędności. Nie wzięła Ruffa, psa myśliwskiego, ale następnego dnia po rozwodzie Ruff wyśliznął się z obroży i zginął pod kołami ciężarówki.
Martin został zdegradowany do roli przedstawiciela Confederate Insurance na Alabamę i Luizjanę. Jeździł w starym stylu od miasta do miasta i sprzedawał tłustym, spoconym ćwokom paki towarów po obniżonych cenach. Większość swoich klientów mógł określić kilkoma słowami: łysi, bigoci, noszący krawaty w przerażającym guście. Ale nie uskarżał się. Z własnej woli przyjął taką pracę. Miał doświadczenie i referencje wystarczające do znalezienia znacznie lepszej posady, lecz chciał (przynajmniej przez jakiś czas), żeby dni płynęły bezimiennie, a poza tym miał uczucie odkrywania Południa.
Były to dni parnej gorączki i zapachu sasafrasu; dni deszczu i jazdy mostami kratownicowymi przez rozlewiska; dni w małych miasteczkach roztapiających się pod niebem beżowym od kurzu. Wszędzie zaś byli zastępcy szeryfów w okularach odblaskowych.
Deszcz zacinał coraz mocniej. Martin włączył wycieraczki na najwyższe obroty, ale mimo to z trudem spełniały swoją funkcję. Ciemność zapadła tak nagle, że Martinowi wydało się, iż autostrada została ocieniona skrzydłem gigantycznego kruka. "Właśnie wtedy nadleciał potworny, czarny jak smoła kruk… "
Jechał dalej mając nadzieję, że burza zmniejszy swoją gwałtowność, ale po następnej godzinie ulewa była taka sama, a błyskawice wszędzie dookoła wykwitały na kształt wysokich elektrycznych drzew. Musiał jechać coraz wolniej, schodząc do trzydziestu kilometrów na godzinę, ponieważ nie widział, dostatecznie dobrze drogi. Po obu stronach autostrady rowy były przepełnione brązową wodą, która miejscami wylewała się na jezdnię. System klimatyzacyjny pontiaca działał sporadycznie, więc Martin musiał przecierać szybę od wewnątrz, używając do tego swojej wymiętej chusteczki. Był przerażony na myśl, że z deszczu wychynie ciężarówka i zderzy się z nim czołowo. Albo też, co byłoby podobne w skutkach, inna ciężarówka najedzie na niego z tyłu. Przed dwoma dniami widział taki wypadek na autostradzie 331, kilka kilometrów na północ od Opp. Cała rodzina w samochodzie Chevy Blazer została zepchnięta z mostu w dół stromej skarpy, gdzie potem leżeli porozrzucani wśród bujnej zieleni chwastów, pokrwawieni, pogruchotani, wołając o pomoc.
Tej samej nocy obudził się w swoim pokoju w motelu i ciągle jeszcze słyszał ich krzyki. Znów błysnęło i natychmiast rozległ się rozdzierający niebo huk pioruna. Ulewa jeszcze przybrała na sile. Fontanny wody z łoskotem rozbijały się o spód pontiaca. Martin przetarł chusteczką szybę i wytężając wzrok zaczął się modlić o jakiś zjazd z autostrady, gdzie mógłby przeczekać burzę.
Po pewnym czasie zobaczył, poprzez deszcz i zamgloną szybę, bladą, rozmazaną plamę. Jakieś światło, a raczej znak świetlny. Zielony neon, który (kiedy Martin zwolnił i podjechał bliżej) ułożył się w napis: Sweet Gum Motor Court. Pod nim zaś migotał ospale inny napis "olne pokoje".
Panie, dziękuję Ci za wszelkie Twoje łaski, szczególnie zaś za Sweet Gum Motor Court w Henry County, w stanie Alabama, wraz z jego olnymi pokojami.
Zjechał z autostrady pochyłym zjazdem, który przy tej pogodzie przypominał wodospad. Zobaczył przed sobą ustawione w literę L dwa rzędy pokojów z drewnianymi werandami oraz dachami z blachy falistej, a z boku drewniany dom o dziwnych proporcjach, zbudowany z zachodzących na siebie desek, który z początku wydawał się szary, ale w świetle reflektorów okazał się jasnozielony. Wewnątrz świeciło się światło i widać było siwowłosego mężczyznę w czerwonej, kraciastej koszuli i w szelkach. Czuć było też (o Panie, naprawdę Ci dziękuję) zapach hamburgerów.
Zaparkował, jak tylko mógł najbliżej domu, potem otworzył drzwi pontiaca i pobiegł w płaszczu narzuconym na głowę w stronę jasno oświetlonej przedniej werandy.
Chociaż widział, że autostrada znajdowała się miejscami pod wodą, a wycieraczki z trudem odgarniały wodę z szyby, dopiero teraz odczuł, jaka to była nawałnica. W ciągu kilku sekund, które zajęło mu przejście od samochodu do domu, przemókł do nitki, a nowe jasnobrązowe oksfordy, które kupił w Dothan, wyglądały, jakby były z tektury.
Otworzył siatkowe drzwi, ale główne były zamknięte na klucz. Szarpał za klamkę, a potem zapukał w szybę swoją obrączką ślubną. Tak, ciągle nosił ślubną obrączkę. Miał w ten sposób łatwą wymówkę, kiedy uszminkowana na różowo dziwka siadała w barze obok niego i zadawała wyświechtane pytanie, czy nie trzeba mu odrobiny przyjaźni.
Nie potrzebował przyjaźni. Potrzebował gorących, nie kończących się dni; przeciętnych środowisk, w których obserwowanie muchy spacerującej po szybie okna jest interesującym zajęciem; burz elektrycznych, takich jak obecna. Szukał katharsis w zwyczajności i w poddaniu się przeznaczeniu.
Siwowłosy mężczyzna w czerwonej, kraciastej koszuli podszedł do drzwi. Z bliska okazał się bardziej szpetny i mniej gościnny, niż wyglądał przez zasłonę padającego deszczu. Miał twarz, która wyglądałaby lepiej, gdyby ją odwrócić brodą do góry, podobną do Ojca Muffaroo. Zmatowiałe, brązowe, podejrzliwe oczy wyglądały jak oliwki, które leżały zbyt długo w szafie kontuaru barowego.
– Czego pan chce? – krzyknął przez szybę.
– A jak pan myśli? – odkrzyknął Martin. – Niech pan na mnie spojrzy! Jestem przemoknięty! Potrzebuję pokoju!
Siwowłosy mężczyzna patrzył na niego bez odpowiedzi, jakby Martin mówił obcym językiem. Za chwilę podeszła do niego potężna kobieta w zielonej sukni, o włosach ufarbowanych henną i zapytała:
Читать дальше