– W porządku – zgodziłem się z rezygnacją. – Co mam obejrzeć?
Otworzyłem drzwi taksówki i wyszedłem na deszcz. Natychmiast wziął mnie pod ramię i powiódł w kierunku wejścia do domu. Drzwi były teraz otwarte. Wciągnął mnie do ciemnego korytarza, nim zdążyłem powiedzieć słowo.
Wewnątrz panował smród. Cuchnęło zgnilizną, szczurami i dziecięcym moczem. Czarny facet zaprowadził mnie szybko po krętych schodach na pierwsze piętro, a potem w dół, do frontowego apartamentu budynku. Drzwi pomieszczenia były szeroko otwarte. Na podłodze kładł się trójkąt pomarańczowego, słabego światła i słychać było dźwięk, który z początku wziąłem za głos świerszcza, ale wkrótce rozpoznałem w nim obracającą się, odtworzoną do końca płytę gramofonową. Klik-hisss, klik-hisss, klik-hisss…
– To tutaj – oznajmił. Był tak przestraszony, że jego twarz przybrała barwę sportowych kolumn "New York Post".
– Nie jestem pewny, czy mam ochotę iść dalej – powiedziałem z dezaprobatą. – Zajmuję się wożeniem ludzi.
– Pan jest jedyny – nalegał. – Muszę mieć świadka, a pan jest jedynym moim świadkiem. Przywiózł mnie pan z lotniska. Wie pan, jak długo tu przebywałem. I widzi pan, że jestem całkowicie czysty.
– Czysty? O czym pan mówi?
– Proszę zajrzeć. Przykro mi, ale to konieczne.
Pchnąłem drzwi koniuszkami palców. Otworzyły się szerzej i zatrzymały ze skrzypnięciem.
– Jest pan pewny, że to tutaj? – spytałem.
Skinął głową.
Ostrożnie, z bijącym głucho sercem, zajrzałem do wnętrza. Był tam wąski pokój z jedyną palącą się lampą. Światło było przyćmione, koloru pomarańczowego, ponieważ ktoś obwiązał lampę chusteczką. Chusteczkę skropiono wodą kolońską albo płynem po goleniu w celu zabicia zapachu trawki. Na ścianach wisiało mnóstwo różnych pamiątek z Afryki: uśmiechnięte, drewniane maski, oszczepy, tarcze pokryte skórą zebry. Dostrzegłem też mahoniową figurkę wysokiej, ciemnej postaci ze skośnymi oczami i z zębami jak u piranii.
Było tam tyle afrykańskich przedmiotów, że nie od razu zobaczyłem dziewczynę. Ale kiedy spojrzałem na dywan i zorientowałem się, co na nim leży – o Jezu – włosy stanęły mi dęba i poczułem się tak zlodowaciały jak indyk na Dzień Dziękczynienia w zamrażarce supermarketu.
Musiała już nie żyć. Przynajmniej miałem nadzieję – ze względu na nią – że nie żyje. I także ze względu na siebie, bo gdyby jeszcze żyła, to musiałbym jej dotykać, próbować przywrócić do życia. A była w takim stanie, że nie mógłbym jej dotknąć. Miałem zbyt wrażliwy żołądek.
Była to młoda, czarna dziewczyna. Włosy miała zaplecione w liczne warkoczyki, zakończone koralikami. Ktoś zdeterminowany, dysponujący ogromną, maniakalną siłą, wbił ją na stojak na kapelusze, podobnie jak Kojak wiesza swoje nakrycie głowy, kiedy wchodzi do biura. Przebił jej plecy i brzuch, tak że ciało osunęło się aż do podstawy, ale wątroba, śledziona i pętle białych jelit pozostały na górnych hakach, zwisając z nich w długich girlandach. Wszędzie było pełno krwi; tyle krwi nie widziałem w całym swoim życiu.
Nie wiem, dlaczego mnie nie zemdliło. Byłem zdrętwiały, jakby dentysta naszprycował moje ciało nowokainą. Wyszedłem z pokoju przy pomocy faceta, który wziął mnie pod ramię. Nie wiedziałem, co powiedzieć ani co zrobić.
– Przepraszam – odezwał się chrapliwie. – Musiałem to panu pokazać, żeby udowodnić glinom, że ja nie mogłem tego zrobić. Nie mogłem tego zrobić w ciągu trzech minut i bez unurzania się w krwi.
– Kim ona jest? – wyszeptałem. – Czy to ktoś, kogo pan znał?
Skinął potakująco głową.
– Nazywa się Bella X. Bardzo bliska przyjaciółka. To znaczy… nazywała się tak.
– Czarni Muzułmanie?
– Tak.
– Musimy wezwać policję.
– Tak. Dlatego potrzebowałem świadka. Przy okazji, nazywam się John Bososama. Pracuję w Chase Manhattan Bank. Inwestycje afrykańskie.
W końcu korytarza był telefon, na szczęście nie rozbity. Nakręciłem 911 i czekałem na zgłoszenie. John Bososama stał przy mnie, zmartwiony, ale już trochę pozbierany. Połączyli mnie z lokalnym posterunkiem i opowiedziałem dyżurnemu oficerowi, co się stało; przykazał mi, bym poczekał tam, gdzie jestem, i niczego nie dotykał.
– Gdyby pan to widział, sam nie chciałby pan niczego dotykać – odparłem.
– W porządku – stwierdził ze znużeniem policjant.
Odłożyłem słuchawkę. Ciągle jeszcze się trząsłem. Powiedziałem Bososamie:
– Chcę poczekać na ulicy. Pierdolę deszcz. Zwymiotuję, jeśli tu jeszcze trochę zostanę.
– W porządku – odparł.
W porównaniu z wnętrzem, na ulicy było świeżo. Oparłem się o dach taksówki i paliłem rozmokłego koola. Dookoła rozpryskiwały się krople deszczu.
John Bososama stał w odległości kilku kroków, z rękami schowanymi w kieszeniach swojego płaszcza z wielbłądziej wełny. Jego ramiona ociekały wodą.
– Obawiałem się, że tak się stanie – oznajmił głębokim głosem, pełnym prawdziwego żalu.
Spojrzałem na niego.
– To znaczy, że pan wiedział wcześniej?
– Nie całkiem. Ale to był jeden z powodów, dla których wróciłem do Zairu. Jeden z powodów, dla których przybyłem tu dziś wieczorem z tym…
Pokazał mi paczkę, owiniętą brązowym papierem, z którą wcześniej poszedł do mieszkania dziewczyny.
– Co to jest – zapytałem. – Trawka?
Uśmiechnął się smutno i ruchem głowy zaprzeczył.
– Kilka amuletów, które mogły ją uratować.
Zaciągnąłem się dymem. Słychać już było zbliżającą się syrenę policyjną.
– To znaczy, że była przesądna? – spytałem.
– W pewien sposób.
– W jaki sposób? Czy wystarczająco przesądna, żeby spodziewać się, że zostanie nadziana na wieszak?
John Bososama położył mi rękę na ramieniu.
– Nie rozumie pan. Może to nawet lepiej.
Popatrzyłem na niego zimno.
– Panie Bososazrta, jeśli mam być pańskim jedynym świadkiem, to lepiej bym wiedział, o co tu chodzi. Nie będę zeznawał, póki mnie pan nie poinformuje.
Dźwięk syreny był już głośniejszy. Dołączył do niej sygnał ambulansu.
John Bososama zagryzł wargę. Milczał przez chwilę, a potem powiedział:
– I tak pan mi nie uwierzy. Jest pan białym.
– Moja prababka była Kubanką. Niech pan spróbuje.
Odchrząknął i rzekł:
– Bardzo dobrze. Otóż to, co pan zobaczył, jest dziełem Iblisa.
– Iblisa? Kim, do cholery, jest Iblis?
– Niech pan posłucha. Za minutę będzie tu policja. Iblis jest najstraszliwszym pośród islamskich diabłów. Nie obchodzi mnie w tej chwili, czy pan wierzy w diabły, czy nie. Niech pan pomyśli o tym, co pan dziś zobaczył, i spróbuje to zrozumieć.
Wyrzuciłem papierosa do przelewającego się rynsztoka.
– Niech pan zaczyna, słucham.
– Słucha pan z sympatią, czy ze sceptycyzmem?
– Jakie to ma znaczenie? Po prostu słucham.
– Bardzo dobrze – odparł Bososama. – W kulturze islamskiej istnieje legenda, że Allah po stworzeniu człowieka kazał wszystkim aniołom oddać mu pokłon. Tylko anioł Iblis odmówił oświadczając, że lekceważy człowieka, ponieważ powstał z kurzu. Więc Allah przeklął Iblisa i przepędził go z nieba. Jednakże Iblis uprosił Allaha, żeby odłożył karę do dnia sądu ostatecznego i pozwolił mu przebywać na ziemi i sprowadzać na manowce tych wszystkich, którzy nie są wiernymi sługami Allaha. To Iblis, przybrawszy postać węża, kusił Ewę.
Читать дальше