Włożyłem list z powrotem do paczki. Pański przyjaciel, ha. Mając takich przyjaciół, nie trzeba już mieć wrogów. Nawet zbrodnie na ulicach przebierają miarkę. Zapuściłem silnik taksówki i z nieprzyjemnym uczuciem lęku wyjechałem na ulicę. Przez cały dzień unikałem wożenia czarnych. Także Chińczyków. Któż może wiedzieć, jaki rodzaj demonów mają w zanadrzu?
Przez dwie czy trzy noce źle spałem. Judy była bardzo zmartwiona i chciała, by wezwać lekarza. Ale ja nie musiałem wydawać czterdziestu dolarów, żeby się dowiedzieć, co mi jest. Ciągle miałem przed oczyma obraz przebitej dziewczyny ze Sto Trzynastej Ulicy i wysokiego, czarnego faceta w płaszczu z wielbłądziej wełny i przypominałem sobie historie o starożytnym islamskim demonie, te, które mi opowiadał. Wiedziałem, że to śmiechu warte, ale codzienne jeżdżenie po Manhattanie sprawia, że człowiek jest zdolny uwierzyć we wszystko. Czy wiecie że przejeżdżając pewnego dnia przez Queens zobaczyłem, jak jakaś dziewczyna siada na jezdni, oblewa się benzyną i podpala? Naokoło zgromadzili się ludzie i przyglądali się jej ze zwyczajnym zaciekawieniem. Byłem tylko zdziwiony, że nie podszedł do niej ktoś z kiełbaską na patyku.
Wieść przyszła w wigilię Dnia Dziękczynienia. Nie za pośrednictwem gazety, ale przez radio, kiedy wiozłem jakiegoś agenta ubezpieczeniowego do jego domu w Yonkers. "Urzędnik Chase Manhattan Bank został brutalnie zamordowany pod rampą, w miejscu, gdzie południowa jezdnia Park Avenue łączy się z Czterdziestą Ulicą. Znalezione przy ciele karty kredytowe pozwoliły ustalić, że nazywał się John Bososama. Morderstwa dokonano w odległości zaledwie kilku przecznic od oddziału jego banku przy Lexington Avenue. Policja i przedstawiciele banku stwierdzili, że nie miał przy sobie pieniędzy i że motywem zabójstwa ››prawdopodobnie nie był rabunek‹‹. Głowę Basosamy przytrzaśnięto drzwiami samochodu, a ciało było potem przekręcane, aż do złamania szyi. Następnie ciało zostało porąbane, tak że – jak to określił detektyw Ernest Saparelli – ››wyglądało jak hamburger‹‹.
Poczułem mdłości. Zacząłem prowadzić niepewnie, więc mój pasażer powiedział: "Uważaj, człowieku! Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym bezpiecznie dojechać do domu". Jakoś udało mi się poprowadzić dalej prosto, aż dowiozłem go na miejsce. Siedziałem za kierownicą i myślałem, myślałem, i za cholerę nie wiedziałem, co zrobić.
Rozumowałem następująco: co mnie właściwie obchodzi grono Czarnych Muzułłmanów? Nigdy nic dla mnie ni znaczyli, a poza tym były z nimi tylko kłopoty. Zastanówmy się, ile niepokoju przysporzył nam Iran. Popatrzmy na tego apodyktycznego krzykacza, Muhammada Alego. Popatrzmy na Malcoltna X i resztę tego paskudztwa. Dlaczego miało mnie obchodzić to, że ich własny diabeł dobrał im się w końcu do skóry? Szczególnie że groziło mi poważne niebezpieczeństwo.
Mimo to, sam nie wiem dlaczego, czułem się winny. To były problemy czarnych, zgoda, ale co było ich przyczyną?
To, że niedawno odkryli swoją nową religię i próbowali odzyskać osobistą i religijną tożsamość. A dlaczego musieli to zrobić? Dlatego, że przez tak długi czas biali odmawiali im prawa pierworództwa. Dlatego, że od wieków nie wolno im było poznawać ani radości, ani niebezpieczeństw ich wiary.
Pojechałem do kostnicy. Nie pytajcie mnie dlaczego. Gdybym jeszcze raz znalazł się w tej samej sytuacji, pojechałbym wszędzie, ale nie tam. Może do Buffalo albo prosto na zachód do Cleveland. Dokądkolwiek, byle nie do śródmiejskiej kostnicy policyjnej, żeby oglądać porąbanego trupa.
Ku memu zdumieniu nie miałem kłopotów z dostaniem się do wnętrza. Powiedziałem, że John Bososama był moim znajomym i że pomogę im w jego identyfikkacji. Prowadził mnie wąskim, wykładanym brązowymi kafelkami korytarzem, aż doszliśmy do chłodni. Pracownik kostnicy wysunął szufladę i zobaczyłem Bososamę, owiniętego po szyję białym prześcieradłem. Pracownik żuł gumę i od czasu do czasu wypuszczał zielony bąbel.
– Prosił mnie, żebym powiedział parę słów nad ciałem wyjaśniłem. – Zgodzi się pan na to?
– Jakich słów?
– Był Czarnym Muzułmaninem. Parę słów według ich specjalnego rytuału.
Pracownik spojrzał pytająco na mundurowego policjanta, który mnie przyprowadził. Ten wzruszył ramionami i rzekł:
– Nie mam nic przeciwko temu. Jeśli to nie potrwa całą noc.
Przyglądali się, jak grzebałem ślamazarnie w brązowej paczce. Klęczałem na zimnej, wywoskowanej podłodze i wyjmowałem wszystkie amulety: włosy, kości, małą miedzianą figurkę. Pracownik kostnicy wypuścił bąbel i spojrzał, zaskoczony, na policjanta.
Rozpostarłem list od Bososamy. Włosy miałem rozłożyć promieniście, aby imitowały promienie słońca. Dwie kości miały wskazywać północ i południe. Miedzianą figurkę mężczyzny, symbolizującą ludzką nadzieję, powinienem umieścić pośrodku włosów.
Chrząknąłem. W kostnicy było cicho, jedynie chłodziarka powarkiwała nierówno. Prawdę mówiąc, czułem się w tym momencie jak skończony błazen i nie mogłem powstrzymać rumieńca. Postanowiłem jednak doprowadzić rzecz do końca.
– Iblisie – rozpocząłem – zły aniele islamu, rozpoznaję cię.
Policjant prychnął pogardliwie.
– Iblisie – powtórzyłem – zły aniele islamu, rozpoznaję cię i jestem tu po to, by wypędzić cię z tego ciała i z tego świata.
Wstałem, trzymając list Bososamy przed sobą, żeby móc go czytać.
– Opuścisz ciało tego prawdziwego sługi Allaha i powędrujesz dalej. Będziesz wędrował nawet po dzień sądu ostatecznego. Pozwolisz temu słudze Allaha zająć jego miejsce w niebie i zostawisz go w spokoju.
Światła w kostnicy, trzy rury fluorescencyjne, zaczęły migotać. Potem jedna z nich poczerniała i zgasła. Pracownik kostnicy podniósł głowę i rozejrzał się z niepokojem.
– Przepalony bezpiecznik? – zapytał policjant.
– Iblisie, rozkazuję ci wyjść z tego ziemskiego ciała i przepędzam cię – wyrecytowałem głośniej, bo zacząłem się bać. – Apeluję do twoich byłych braci w niebie Allaha. Niech zamkną przed tobą wrota.
W kostnicy nagle zapadły ciemności. Potem zawiał wiatr: ostry, zawodzący wiatr. Taki, który smagał skórę i był nie tylko bolesny, ale również gorący, niczym wiatr na pustyni. Usłyszałem, jak policjant mówi coś niewyraźnie, a pracownik odpowiada:
– Światła… co jest z tym cholernym światłem?
– Wynoś się, Iblisiel – krzyczałem. – Wynoś się! Nie włócz się więcej między tymi opuszczonymi dziećmi Afryki! Daj im żyć! Odejdź, żeby mogli znaleźć własną drogę powrotną do islamu, ich właściwej religii, bez pokus i bez przeszkód z twojej strony! Wynoś się!
Jakaś blada, pulsująca poświata oświetliła kostnicę. Była wystarczająca, żeby móc widzieć rzędy szuflad, w których leżały ciała. Wystarczyła też, bym zobaczył Johna Bososamę. Jego twarz błyszczała, jakby od potu, a oczy były szeroko otwarte.
Nagle rozległ się przerażający huk. Wysunęła się jedna z górnych szuflad. Pracownik kostnicy powiedział: "Jezus!" i szczęka mu opadła. Policjant wyjął rewolwer, ale nie było do czego strzelać. Panowały ciemność i wiatr… i przerażający, jękliwy zew odległej, odwiecznej pustyni.
Potem buchnął ogień. Otwierały się, jedna po drugiej, szuflady, a z każdej podnosił się trup, który siadał, jakby był żywy. Wzdęte od gazów, szarozielone trupy, wyciągnięte z East River. Blade ciała, wykrwawione na śmierć w nieznanych klatkach schodowych Ósmej Alei. Fioletoworóżowe ciała zmarłych na atak serca. Trupy ciemnoczerwone od pośmiertnego zasinienia. Każdy z nich, podnosząc się z szuflady, wybuchał ogniem. Widziałem skręcające się włosy i skwierczącą skórę. Gęsty dym palącego się człowieczeństwa wypełnił całe pomieszczenie.
Читать дальше