– Byłem w Bielefeldzie – odrzekł niepewnie.
– Pojechałeś do Bielefeldu nie mówiąc nam o tym, a myśmy tu szaleli! David musiał zawiadamiać miejscową policję, a nie masz pojęcia, jak on nienawidzi prosić miejscowych o pomoc!
– Przepraszam – powiedział John. – Myślałem, że wszystko będzie w porządku. Byłem tam we wtorek ze służącą. Pomyślałem, że nic się nie stanie, jeżeli pojadę tam dzisiaj sam.
– Na miłość boską, czy nie dość, że znosimy twoje moczenie się? Jesteś tu zaledwie od czterech dni, a są z tobą same kłopoty! Nie dziwię się, że twoi rodzice się rozwiedli!
John usiadł z pochyloną głową i nie odpowiedział. Nie mógł pojąć, po co dorośli się upijają. Nie mógł zrozumieć, po co ludzie wyolbrzymiają rzeczy, które ich irytują, mimo że tak o nich nie myślą, a następnego dnia przepraszają się i wszystko idzie w niepamięć. Miał jedenaście lat.
Veronica przyniosła mu kolację – zimne kurze udko i ogórki. Ponieważ prosił, żeby mu nie dawano ciepłego mleka, którego nie lubił, dostał szklankę coca-coli.
Wieczorem, będąc już w łóżku, poczuł się zupełnie załamany i płakał, jakby mu serce pękło.
O drugiej nad ranem obudził się, zupełnie uspokojony. Księżyc świecił przez firanki jasnym, niemal dziennym światłem. Martwym co prawda, przeznaczonym dla świata umarłych, ale jasnym.
Wstał z łóżka i popatrzył na swoje odbicie w małym lusterku. Chłopiec ze srebrną twarzą.
– Lotte Bremke – powiedział głośno. Musiał to powiedzieć. Wiedział, że mieszkała w tym domu, zaraz po jego wybudowaniu. Wiedział, co się z nią stało. Niektóre rzeczy są dla dzieci tak oczywiste, że trudno im uwierzyć, iż dorośli ich nie rozumieją. Ojciec Lotte Bremke zrobił to, co powinien był zrobić każdy ojciec: wytropił człowieka-wilka i zabił go, a jego serce przybił do najbliższego platana.
John przysunął się do drzwi sypialni i otworzył je. Stąpając ostrożnie, poszedł wzdłuż korytarza, wspiął się po schodach i drugim korytarzem doszedł do pomalowanych na żółtawy kolor drzwi, wiodących na poddasze. Otworzył je i wszedł na górę.
Jak się spodziewał, wilk-dywan – z żółtym światłem w ślepiach i z najeżoną sierścią – czekał na niego. John zbliżył się, pełznąc na czworakach po szorstkim heskim dywanie, a potem głaskał jego futro i szeptał:
– Byłeś człowiekiem-wilkiem, nie zaprzeczaj! Byłeś zewnętrzną powłoką, prawda? Byłeś skórą. W tym tkwi różnica, której nikt nie rozumie. Wilkołaki to są wilki zamienione w ludzi, a nie ludzie zamienieni w wilki! A ty biegasz naokoło ich domów, przemierzasz ich lasy, dopadasz ich, gryziesz, rozdzierasz im gardła i zabijasz ich! Ale oni cię złapali, wilku, i wyjęli z ciebie człowieka, który się w twojej skórze ukrywał. Wyjęli z ciebie wszystko i nie zostawili nic prócz skóry. Już nie musisz się martwić. Teraz ja będę twoim wnętrzem. Mogę włożyć cię na siebie. Możesz być czasem dywanem, a czasem prawdziwym wilkiem.
Wstał i podniósł dywan z podłogi. Tego popołudnia, gdy z nim walczył, wydawał mu się ciężki; teraz był jeszcze cięższy, prawie tak ciężki jak żywy wilk. Musiał wytężyć wszystkie siły, żeby włożyć go na ramiona i owinąć puste łapy wokół siebie. Jego głowę nasunął na czubek własnej.
Raz za razem okrążał poddasze, szepcząc zaklęcie:
– John jest wilkiem, a wilk jest Johnem. John jest wilkiem, a wilk jest Johnem.
Zamknął oczy. Rozszerzył nozdrza. Jestem teraz wilkiem – pomyślał. – Dzikim, szybkim i niebezpiecznym. – Wyobraził sobie, jak biegnie przez las koło Heepen; jego łapy stąpają miękko po grubym dywanie z sosnowych igieł.
Otworzył oczy. Teraz się zemści. To będzie zemsta wilka!
Zaczął schodzić po schodach; ogon wlókł się z tyłu i głucho stukał na kolejnych stopniach. Pchnął drzwi prowadzące na poddasze i zaczął biec susami, wzdłuż korytarza, w stronę uchylonych drzwi sypialni Smythe-Barnettów. Warczał, a z obu stron pyska zaczęła ściekać ślina. Zbliżał się po cichu do drzwi sypialni.
"John jest wilkiem, a wilk jest Johnem".
Był oddalony zaledwie o metr od drzwi; kiedy one otwarły się nagle i cicho i korytarz został zalany księżycowym światłem.
John zawahał się przez moment i znów zawarczał. Wtedy z sypialni Smythe-Barnettów wyszło coś, co sprawiło, że jego własne włosy zjeżyły mu się na karku, a dusza zamieniła się w wodę.
Była to pani Smythe-Barnett, ale jakże odmieniona. Naga, wysoka i naga, a nawet więcej niż naga – była bez skóry. Jej ciało połyskiwało białymi kośćmi i napiętymi błonami; John mógł nawet dostrzec pulsowanie arterii i wachlarzowaty układ żył. Widać też było, jak wewnątrz długiej, wąskiej klatki piersiowej płuca unoszą się i opadają w szybkim, ohydnym rytmie zwierzęcego ziajania.
Jej twarz była przerażająca. Wydawała się jakby wydłużona. Przybrała wyraz długiego, kościstego pyska z wyszczerzonymi zębami i oczami połyskującymi żółto, tak samo jak u wilka.
– Gdzie jest moja skóra? – zapytała głosem, który był na pół sykiem, a na pół warczeniem. – Co ty wyrabiasz z moją skórą?
John pozwolił skórze zsunąć się z jego ramion na podłogę. Nie mógł mówić. Nie mógł nawet oddychać. Patrzył ze zgrozą, jak pani Smythe-Barnett opada na kolana i ręce, i wsuwa się w skórę niczym ręka wsuwająca się do futrzanej rękawiczki.
– Nie wiedziałem, że tyle zdążył wykrztusić, nim pazury wbiły mu się w tchawicę, przewracając go przy tym na ścianę. Przełknął, żeby krzyczeć, ale w gardle miał już ćwierć litra ciepłej krwi. Wilk-dywan skoczył na niego i nikt już nie był w stanie powstrzymać potwora.
Ojciec Johna przybył następnego dnia, krótko po pół do dziewiątej, tak jak to robił codziennie, żeby na pięć czy dziesięć minut zobaczyć się z synem, nim pojedzie do pracy. Niemiecki szofer nie gasił silnika wojskowego volkswagena, ponieważ ranek był chłodny – zapewne poniżej pięciu stopni.
Ojciec wszedł po stopniach, trzymając laseczkę pod pachą. Ku jego zdumieniu drzwi frontowe były szeroko otwarte. Przycisnął guzik dzwonka i wkroczył do środka.
– David? Helen? Czy jest ktoś w domu?
Usłyszał dziwny miauczący dźwięk, dochodzący od strony kuchni.
– Helen? Czy wszystko w porządku?
Poszedł dalej. W kuchni na stole siedziała niemiecka służąca, w płaszczu i kapeluszu. Trzymała przed sobą torebkę, a przy tym trzęsła się i drżała.
– Co się stało? – zapytał ojciec Johna. – Gdzie są wszyscy?
– Etwas schrecklich – wyrzuciła z siebie służąca. – Cała rodzina nie żyje.
– Co? Co to znaczy: "Cała rodzina nie żyje"?
– Są na górze – odparła służąca. – Wszyscy martwi.
– Zawołaj mojego szofera. Niech tu przyjdzie. Potem zatelefonuj na policję. Polizei, rozumiesz?
Pełen najgorszych obaw wszedł po schodach na górę. Drzwi do sypialni na pierwszym piętrze zastał uchylone i obryzgane krwią. Ramki, w które oprawione były fotografie uśmiechających się dziewczynek, Penny i Veroniki, leżały porozbijane na dywanie; czerwone rozetki – podarte i podeptane.
Podszedł do drzwi sypialni dziewczynek i zajrzał do środka. Penny spoczywała rozciągnięta na plecach, z szyją przegryzioną tak głęboka, że głowa była niemal oddzielona od tułowia. Veronica leżała na łóżku twarzą w dół; jej biała koszula nocna pociemniała od krwi.
Pełen najgorszych przeczuć poszedł do sypialni Johna. Otworzył drzwi, ale łóżko było puste i nie dostrzegł śladu chłopca. Poczuł suchość w gardle i pomodlił się:
Читать дальше