– Śniły ci się koszmary – powiedziała pani Smythe – Barnett, głaszcząc go po czole.
– Wszystko w porządku. Czuję się już dobrze – odparł John, niemal gniewnie.
– A co z twoim uchem? – spytała.
– Dziękuję, lepiej. Widziałem bociana.
– To pięknie. Bociany są tu dość liczne, ale miejscowi ludzie myślą, że sprowadzają nieszczęście. Twierdzą, że jeśli bocian siądzie na czyimś dachu, wówczas kogoś w tym domu spotka to, czego się kiedykolwiek najbardziej obawiał. Chyba dlatego mówią, że bociany przynoszą dzieci! Ale ja nie wierzę w takie przesądy. A ty?
John, kręcąc głową, zaprzeczył. Nie mógł zrozumieć, gdzie się podział wilk. Zbiegł po schodach, potem popędził wzdłuż korytarza, potem po następnych schodach i znów wzdłuż korytarza, a…
A tutaj siedziała pani Smythe-Barnett, głaszcząc go po czole.
Następnego dnia pojechał autobusem do Bielefeldu. Tym razem wybrał się sam. Musiał znosić kapuściany zapach potu i gryzący dym papierosów Ernte 23, jadąc wciśnięty między grubą, ubraną na czarno kobietę i chudego wyrostka, który miał pieprzyk na podbródku. Z pieprzyka wyrastały mu długie włosy.
Wszedł do cukierni i kupił sobie Apfelstrudel z bitą śmietaną. Jadł go, idąc ulicą. Widząc swoje odbicie w oknach sklepowych, nie mógł uwierzyć, że wygląda tak młodo. Wszedł do księgarni i przejrzał parę ilustrowanych albumów o sztuce. Niektóre z nich zawierały reprodukcje aktów. Znalazł akwafortę Hansa Bellmera, przedstawiającą ciężarną kobietę odbywającą stosunek z dwoma mężczyznami jednocześnie. Jej dziecko wtłoczone było w kąt macicy przez dwa wetknięte penisy. W ustach odrzuconej do tyłu głowy tkwił penis trzeciego mężczyzny; bez twarzy, anonimowego.
Miał już wychodzić ze sklepu, kiedy jego wzrok padł na wiszącą na ścianie akwafortę, przedstawiającą wilka. Po dokładniejszym obejrzeniu okazało się, że to nie był wcale wilk, tylko człowiek mający pysk wilka. Podpis pod obrazem, wykonany czarnym gotyckim pismem, informował: Wolfmensch. John podszedł i przyjrzał się obrazowi z bliska.
Człowiek-wilk przedstawiony został na tle starego niemieckiego miasta, w którym ludzie stali na dachach domów. Na jednym z dachów stał bocian.
Przyglądał się jeszcze obrazowi, kiedy podszedł do niego właściciel księgarni – niski, łysiejący mężczyzna o szczupłej żółtawej twarzy. Miał na sobie zniszczone szare ubranie, a jego oddech był przesiąknięty tytoniem.
– Jesteś Anglikiem? – zapytał.
John przytaknął.
– Interesujesz się ludźmi-wilkami?
– Nie wiem. Niespecjalnie.
– Obraz, któremu tak się przyglądasz, przedstawia słynnego miejscowego człowieka-wilka z Bielefeldu. Jego prawdziwe nazwisko brzmiało: Schmidt, Gunther Schmidt. Żył w latach… tu są daty… Od tysiąc osiemset osiemdziesiątego siódmego do tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego. Był synem dyrektora szkoły.
– Czy kogoś zabił? – spytał John.
– Tak, a przynajmniej tak mówią – odparł właściciel księgarni. – Mówią, że zabił mnóstwo młodych kobiet, które chodziły po lesie.
John nie odpowiedział. Patrzył ze zgrozą na człowieka-wilka. Był tak podobny do dywanu na poddaszu Smythe-Barnettów: te same oczy, kły, owłosione uszy. Przypuszczał, że wszystkie wilki wyglądają podobnie. Wystarczyło zobaczyć jednego człowieka-wilka, żeby wiedzieć, jak wyglądają wszystkie.
Właściciel sklepu zdjął obraz ze ściany.
– Nikt nie wie, w jaki sposób Gunther Schmidt stał się człowiekiem-wilkiem. Niektórzy powiadają, że jego przodek został pogryziony w czasach wojny trzydziestoletniej przez człowieka-wilka, najemnego żołnierza jednej z armii. Według innej legendy, kiedy parlament w Ratyzbonie przywołał z powrotem generała Wallensteina, ów przywiódł z sobą oddział bardzo dziwnych najemników. Został pobity przez Gustawa w bitwie pod Lützen, ale wielu żołnierzy Gustawa miało straszliwe rany, porozdzierane gardła i tak dalej. No cóż, może to nieprawda. Prawdą jest to, że bitwa pod Lützen toczyła się w czasie pełni księżyca, a wiesz, co mówi się o ludziach-wilkach. Zarówno mężczyznach, jak i kobietach.
– Wilkołaki – powiedział John, czując zgrozę.
– Masz rację, wilkołaki! Popatrz na tę książkę. Zawiera ilustracje wszystkich morderstw dokonanych przez wilkołaki w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat. To bardzo interesująca książka dla kogoś, kto lubi się bać.
Z półki nad biurkiem zdjął duży album, oprawiony brązowym papierem. Otworzył go na jednej ze stronie i skinął na Johna, żeby podszedł.
– Spójrz tutaj! To jest coś dla kibica wilkołaków! Lili Bauer, zabita dwudziestego kwietnia tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku w Tecklenburgu – znaleziono ją z rozdartym gardłem. A tu Maria Thiele, znaleziona również z rozdartym gardłem dziewiętnastego lipca tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego roku w Lippe… undso weiter, und so weiter.
– A to kto? – zapytał John. Wskazał na fotografię jasnowłosej dziewczynki w sukience z trójkątnym stanikiem, stojącej na poboczu podmiejskiej drogi, z jednym okiem zmrużonym z powodu rażącego ją słońca.
– To jest… Lotte Bremke, znaleziona z rozdartym gardłem w lesie, w pobliżu Heepen, piętnastego sierpnia tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego roku. Ostatnia ofiara… tak tu napisano. Później nikt już nie słyszał o Guntherze Schmidcie… chociaż, spójrz tutaj: na Waldstrasse znaleziono ludzkie serce, przybite gwoździem do drzewa, i karteczkę informującą, że to jest serce wilka.
John przyglądał się długo fotografii Lotte Bremke. Był pewien, że to ta sama dziewczynka, której fotografia przypięta była do ściany na poddaszu domu Smythe-Barnettów. Czy to znaczyło, że kiedyś tam mieszkała? A jeżeli mieszkała, to skąd pochodziła wilcza skóra? Czy to ojciec Lotte Bremke zabił człowieka-wilka i przybił jego serce do drzewa, zachowując skórę jako makabryczną pamiątkę?
Zamknął książkę i oddał właścicielowi. Ów przyglądał mu się bladymi, obojętnymi oczami o źrenicach koloru herbaty.
– A zatem – powiedział właściciel księgarni – was glaubst du?
– Nie interesuję się specjalnie wilkołakami – odparł John.
Miał znacznie większe zmartwienia: na przykład moczenie się w łóżku w obecności pani Smythe-Barnett.
– Ale przyglądałeś się obrazowi – właściciel księgarni uśmiechnął się zachęcająco.
– Byłem tylko zaciekawiony.
– No, tak! Lecz miej na uwadze, że bestia nie tkwi w nas.
Trzeba o tym pamiętać, gdy ma się do czynienia z ludźmi – wilkami. Bestia nie tkwi w nas. To my tkwimy w zwierzęciu, rozumiesz?
John popatrzył na niego. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Miał wrażenie, że ten człowiek potrafi czytać w jego myślach. Czuł, że stanowi dla niego otwartą książkę, leżącą na piaszczystym brzegu płytkiej rzeczki. Żeby czytać dalsze strony, ujawniające myśli Johna, wystarczało zmoczyć koniuszek palca.
John wrócił autobusem do Heepen. Było już prawie pół do szóstej; niebo miało barwę indygo. Księżyc wisiał nad Lasem Teutoburskim jak jasna twarz Pana Boga. W domu wszystkie światła były zapalone, Penny i Veronica chichotały w kuchni, a pułkownik Smythe-Barnett podejmował w bawialni sześciu czy siedmiu zaprzyjaźnionych oficerów (ryki śmiechu, chmury dymu z papierosów).
Pani Smythe-Barnett weszła do kuchni, a John pierwszy raz ucieszył się na jej widok. Była w błyszczącej sukni koktajlowej, ale twarz miała pociemniałą z wściekłości.
– Gdzie byłeś?! – krzyknęła. Była taka zła, że dopiero po chwili uświadomił sobie, że to z jego powodu.
Читать дальше