– Eine Relsedecke, gnadige Frau?
– Ja. Ich möchte ein Wolfshaut.
– Ein Wolfshaut? Das ist rar. Bardzo trudno dostać, rozumie pani?
– Tak, rozumiem. Ale czy spróbuje pan się dla mnie postarać?
– Ich weiss nicht. W każdym razie spróbuję.
Kobieta wyjęła małą czarną sakiewkę, odpięła klamerkę i wręczyła właścicielowi sklepu starannie złożone tysiąc marek.
– To zaliczka – wyjaśniła. – Depositum. Jeśli znajdzie mi pan dywan z wilczej skóry, zapłacę panu więcej. Znacznie więcej.
Zapisała swój numer telefonu na jednej z jego wizytówek, podmuchała, żeby atrament wysechł, i podała mu.
– Proszę mnie nie zawieść – powiedziała.
Kiedy wyszła, właściciel sklepu stał bez ruchu jeszcze bardzo długo. Potem otworzył jedną z szuflad pod kontuarem i wyjął ciemny, zmatowiały gwóźdź. Stalowy, posrebrzony gwóźdź.
Nie przychodzili często po wilcze skóry, ale jeśli już przyszli, to znaczyło, że są zdesperowani, a przez to mniej odporni. Trzeba ich było jednak przygotowywać. Musiał tę kobietę przez cały czas drażnić, musiał rozbudzać w niej nadzieję. Musiał ją przekonać, że trafiła na człowieka, któremu może zaufać. Potem przyjdzie czas na osikowy kołek, na serce i na młot.
Kobieta po wyjściu ze sklepu nie obejrzała się za siebie. Gdyby nawet to zrobiła, to i tak nie dowiedziałaby się, co się pod jego nazwą kryje. Ponieważ bestia przekazuje swoje okrucieństwo następnej, bez względu na nazwisko, pochodzenie czy związki rodzinne. Ważna jest jedynie skóra, Wolfshaut, owłosiona powłoka, która nadaje wszystkiemu znaczenie.
Sklep nosił nazwę "Bremke: Jagerkunst", ale wśród spraw, którymi się zajmował właściciel, był nie tylko handel bronią i trofeami łowieckimi, lecz również nieustępliwy pościg za myśliwymi.
John znalazł wilka na trzeci dzień, kiedy wszyscy pojechali do Paderbornu na konkurs jeździecki. Udał, że boli go ucho (bóle ucha były zawsze najlepsze, ponieważ nikt nie mógł sprawdzić, czy ma je rzeczywiście, a przy tym można było czytać i słuchać radia). W rzeczywistości tęsknił do domu i nie miał na nic ochoty poza siedzeniem i myśleniem o mamie.
Smythe-Barnettowie byli dla niego życzliwi. Pani Smythe – Barnett zawsze całowała go na dobranoc, a ich dwie córki, Penny i Veronica, próbowały włączać go do wszystkiego, czym tylko się zajmowały. Trudność polegała na tym, że był zbyt smutny, by móc się dobrze bawić; unikał emocji, ponieważ czuł wówczas, jak w gardle rośnie mu grudka, kłująca niczym morski jeżowiec, a oczy wypełniają mu się łzami.
Stał w oknie frontowego wykuszu, obserwując jak Smythe – Barnettowie odjeżdżają, holując elegancko polakierowaną przyczepę z koniem. Warkot land rovera pułkownika Smythe-Barnetta wkrótce ucichł za platanami i na ulicy znów zapadła cisza. Był to jeden z owych jesiennych, bezbarwnych poranków, podczas których myślał, że nigdy już nie zobaczy błękitnego nieba. Północnoniemieckie równiny, od Akwizgranu po Las Teutoburski przygniecione były kocem szarobiałych chmur.
W kuchni niemiecka służąca, zmywając beżowe kafelki podłogi, śpiewała po niemiecku Wooden Heart. Śpiewali to wszyscy, na rynku pojawił się bowiem album Elvisa: GI Blues.
Wiedział, że w następnym tygodniu będzie lepiej. Jego ojciec weźmie dziesięć dni urlopu, wsiądą na parowiec i pojadą Renem do Koblencji, gdzie spędzą tydzień w wojskowym ośrodku wypoczynkowym w Winterbergu, położonym wśród sosnowych lasów Sauerlandu. Ale oczekiwanie na to i tak nie mogło zabić jego tęsknoty do domu; mieszkał z obcą rodziną, w obcym kraju, a jego rodzice byli dopiero co po rozwodzie.
Babka mówiła coś o "tych wszystkich długich rozłąkach… Mężczyzna jest tylko człowiekiem, wiesz". John nie wiedział, co znaczyło owo "jest tylko człowiekiem". Rozumiał je jako "może być człowiekiem", jak gdyby pod kamizelką koloru wodorostów i koszulą w kratę mogło bić serce stworzenia znacznie bardziej prymitywnego.
Usłyszał kiedyś, jak matka mówi o ojcu: "Czasem zachowuje się jak zwierzę", i wyobrażał go sobie, jak wygina grzbiet w pałąk, obnaża zęby, oczy nabiegają mu krwią, a palce zamieniają się w pazury.
Poszedł do kuchni, ale podłoga była jeszcze wilgotna i służąca go przegoniła. Miała dużą twarz, nosiła się na czarno, a jej pot kojarzył mu się z zapachem kapusty. Johnowi wydawało się, że wszyscy Niemcy śmierdzą kapuścianym potem.
Poprzedniego dnia Penny zabrała go do Bielefeldu. Pojechali autobusem, w którym zapach kapuścianego potu był dominujący.
Poszedł do ogrodu. Trawniki były usiane spadłymi jabłkami. Kopnął jedno z nich tak, że uderzyło w ścianę stajni. Kiedyś został zbesztany za próbę nakarmienia jabłkami konia Smythe-Barnettów. "One wywołują kolkę, ty głupcze" – warknęła na niego Veronica. Skąd on miał o tym wiedzieć? Jedynym koniem, którego widział z bliska, był koń mleczarza z United Dairies, a ten miał zawsze przy pysku worek na obrok.
Usiadł na skrzypiącej huśtawce i huśtał się przez chwilę. W ogrodzie panowała cisza nie do zniesienia. Było to jednak lepsze, niż być przedstawianym w Paderbornie wszystkim bezustannie paplającym znajomym Smythe-Barnettów. Widział, jak ci ostatni pakują jedzenie na piknik: salami i kanapki z tłustą wołowiną.
Popatrzył na obszerny, podmiejski dom. Stanowił typową wielką rezydencję rodzinną, jakie budowano w Niemczech w okresie międzywojennym. Pokryty był pomarańczowymi dachówkami i miał szare, betonowe ściany. Obok musiał kiedyś stać podobny dom, ale Bielefeld było zbombardowane, tak że został tylko dziki sad i ceglane fundamenty.
John usłyszał chrapliwy, klekoczący dźwięk. Uniósł głowę i zobaczył siedzącego na kominie bociana – prawdziwego, żywego bociana. Był to pierwszy bocian, jakiego widział w życiu, i aż nie mógł uwierzyć, że jest prawdziwy. Wyglądał jak omen: ostrzeżenie przed tym, co ma nadejść. Posiedział tylko przez chwilę, z nastroszonymi piórami, kręcąc władczo dziobem na wszystkie strony. Potem odleciał z hałaśliwym flap, flap, flap swoich skrzydeł.
Patrząc w górę, zauważył w dachu domu małe okno mansardowe. Pewnie tam jest poddasze albo jeszcze jedna sypialnia – pomyślał. – Jeśli to poddasze, to mogą się tam znajdować interesujące rzeczy, na przykład pamiątki z wojny albo bomba, która nie eksplodowała, albo książki o seksie. Książkę o seksie znalazł na poddaszu domu, w którym mieszkali. Nosiła tytuł: Wszystko o czym powinni wiedzieć nowożeńcy. Wypatrzył rysunek numer sześć – Pochwa kobieca – i pomalował go na różowo.
Wrócił do domu. Służąca była teraz w salonie, polerując meble i rozsiewając w powietrzu aromat lawendy i zalatującego kapustą potu. John wszedł po schodach na pierwsze półpiętro, którego ściany obwieszone były fotografiami Penny i Veroniki na Jupiterze. Każda fotografia ozdobiona była czerwoną rozetką. Był zadowolony, że nie pojechał z nimi do Paderbornu. Dlaczego miałoby go interesować to, czy ich głupiemu koniowi uda się przeskoczyć przez całą masę drągów?
Wspiął się po schodach na piętro. Nigdy tu jeszcze nie był. To tutaj pułkownik i jego żona jedli "słodycze". John nie wiedział, dlaczego spożywali pudding w swojej sypialni. Przypuszczał, że to jeszcze jeden przykład snobizmu Smythe – Barnettów, którzy używali srebrnych kółek na serwetki i podawali keczup pomidorowy w sosjerce.
Zaskrzypiały deski podłogi. Przez półotwarte drzwi John mógł dostrzec róg łóżka Smythe-Barnettów i toaletkę pani Smythe-Barnett, z całym wachlarzem pędzelków ze srebrnymi trzonkami. Przez moment nasłuchiwał. Na dole służąca włączyła odkurzacz i zaczęła czyścić dywan w salonie. Jej odkurzacz wydawał warkot podobny do ryku motorów niemieckiego bombowca. Nie będzie nic słyszała.
Читать дальше