Przechodziła teraz koło Round Pond. Pchając wózek po błotnistej trawie, nieco zwolniła. Była tak zmoczona, że nie miało to żadnego znaczenia. Przyszła jej do głowy stara chińska myśl: "Po co iść szybko podczas deszczu? Z przodu też pada".
Zanim przywieziono kanadyjskie gęsi, Round Pond był czysty, schludny i spokojny, pełen fruwających kaczek i dzieci puszczających na wodę małe żaglówki. Teraz stał się smrodliwy i brudny, i jakoś specyficznie odrażający, jak pamiątkowa rzecz, zabrana i zbezczeszczona przez wandali. Skradziony ostatniej wiosny peugeot Marjorie został rozbity, a jego wnętrze oblane moczem. Nie potrafiła nawet myśleć o tym, że kiedykolwiek jeszcze mogłaby nim jeździć.
Wyszła spod drzew i wtedy fala zimnego deszczu uderzyła ją w policzek. William nie spał; machał rączkami, a ona wiedziała, że już jest głodny i że zaraz po przyjściu do domu musi go nakarmić.
Poszła skrótem, kryjąc się pod następną grupą drzew. Słyszała przytłumiony hałas ruchu ulicznego po obu stronach ogrodu i huk przelatującego samolotu pasażerskiego, ale sam ogród pozostawał dziwnie pusty i cichy, jakby zaczarowany. Światło pod drzewami miało kolor omszałych, łupkowych dachówek.
Pochyliła się nad pałąkiem wózka i zaszczebiotała:
– Zaraz będziemy w domu, panie Billu! Już zaraz!
Kiedy jednak podniosła głowę, zobaczyła sylwetkę mężczyzny, stojącego obok dębu, nie dalej niż dziesięć metrów przed nią. Szczupłego, wysokiego mężczyznę w czarnej czapce i w czarnym płaszczu z postawionym kołnierzem. Miał przymknięte oczy i śmiertelnie bladą twarz. Wydawało się, że na nią czeka.
Zawahała się, stanęła i rozejrzała dookoła. Serce zabiło jej gwałtownie. Nie było nikogo w zasięgu wzroku; ani jednej osoby, którą można by przywołać na pomoc. W drzewach nad nią szeleścił deszcz, a William wydał kapryśny okrzyk. Przełknęła ślinę i poczuła smak ciasta pomieszanego z żółcią. Nie wiedziała, co robić.
Nie ma sensu uciekać – pomyślała. – Muszę przejść koło niego. Muszę okazać, że się nie boję. Poza tym idę z wózkiem. Mam dziecko. Na pewno nie będzie tak okrutny, żeby…
"Nie wiadomo, czy ktoś się nie czai. Nie wiadomo, czy nie jest komuś potrzebny".
Poszła dalej, nieprzytomna ze strachu. Mężczyzna stał, nie ruszając się i nic nie mówiąc. Będzie musiała przejść koło niego w odległości nie większej niż metr. Do tej pory nie dał po sobie poznać, że w ogóle ją zauważył – chociaż na pewno tak było – i że ma zamiar ją zatrzymać.
Podchodziła na sztywnych nogach coraz bliżej i bliżej, z przerażenia mamrocząc coś pod nosem. Przeszła koło niego tak blisko, że mogła zobaczyć połyskujące krople deszczu na jego płaszczu i poczuć go. Pachniał mocnym tytoniem i czymś jeszcze: jakby sianem.
Dzięki Bogu – pomyślała – pozwolił mi przejść.
W tej samej chwili jego prawe ramię błyskawicznie chwyciło ją za łokieć, obróciło, i rzuciło o pień drzewa z taką siłą, że usłyszała trzask łamanej łopatki, a jeden z jej butów poleciał daleko.
Wrzasnęła.
Uderzył ją wierzchem dłoni raz i drugi.
– Czego pan chce? – zapiszczała. – Czego pan chce?
Złapał ją za klapy żakietu i przyparł do chropowatej kory drzewa. Oczy miał osadzone tak głęboko, że widziała tylko ich błysk. Jego niemal niebieskie wargi były rozszerzone w przerażającej parodii uśmiechu.
– Czego pan chce? – błagała go. Łopatka paliła ją ogniem i czuła rwący ból w lewym kolanie. – Muszę zająć się dzieckiem. Proszę mnie nie bić. Muszę zająć się dzieckiem.
Poczuła, jak zdziera z niej spódnicę. O Boże – pomyślała – tylko nie to. W strachu i całkowitej rezygnacji zaczęła się osuwać wzdłuż pnia, ale mężczyzna podciągnął ją na powrót i uderzył jej głową o drzewo z taką siłą, że omal nie zemdlała.
Potem niewiele już pamiętała. Poczuła, jak zrywa z niej bieliznę. Czuła, jak w nią wchodzi. Towarzyszył temu rozdzierający ból i zimno. Nawet wówczas, gdy wnikał w nią głęboko, czuła, że jest zimny. Deszcz ciągle padał, a ona słyszała, jak mężczyzna oddycha: miarowe, chrapliwe Ha! Ha! Ha! Potem zaczął rzucać takimi przekleństwami, jakich nigdy przedtem nie słyszała.
Już miała powiedzieć: "Moje dziecko!" – kiedy znów ją uderzył. Dwadzieścia minut później stała na przystanku autobusowym przy Bayswater Road. Znalazło ją amerykańskie małżeństwo, które chciało się dowiedzieć, jak dojść do Trader Vic's.
W miejscu, w którym została napadnięta, znaleziono wózek. Był pusty.
– Powinniśmy wyjechać na jakiś czas – powiedział John.
Marjorie siedziała na krześle przy oknie, trzymając w ręce filiżankę cytrynowej herbaty. Patrzyła na drugą stronę Bayswater Road, jak zwykła to robić dniami i nocami. Upięła włosy w prosty kok, a jej twarz miała odcień wosku. Była ubrana jak zwykle na czarno.
Zegar na kominku wydzwonił trzecią.
– Nesta będzie z nami w kontakcie, no wiesz… jeżeli dowie się czegoś nowego – dodał.
Marjorie odwróciła się i blado uśmiechnęła. Wyraz apatii w j ej oczach ciągle go szokował.
– Czegoś nowego – powtórzyła, łagodnie przedrzeźniając jego eufemizm. Minęło sześć tygodni od chwili zniknięcia Williama. Ktokolwiek go porwał, to albo go zabił, albo ma zamiar zatrzymać na zawsze.
John wzruszył ramionami. Był przysadzistym, sympatycznie wyglądającym mężczyzną, nie obdarzonym wielką wyobraźnią. Nigdy nie myślał o małżeństwie, ale kiedy poznał Marjorie na przyjęciu z okazji dwudziestych pierwszych urodzin swojego młodszego brata, zafascynował go jej charakter – mieszanina nieśmiałości i dobrych chęci – oraz jej wybujała wyobraźnia. Rozmawiała z nim o rzeczach, o których nigdy nie rozmawiał z innymi dziewczętami; potrafiła otworzyć mu oczy na uroki codziennego życia.
Obecnie, kiedy Marjorie zamknęła się w sobie, nie wyrażając nic oprócz smutku, poczuł, że w nim samym też coś przygasa, jakby ktoś odbierał mu światło, kolory i zdolność reagowania. Nie potrafił odczuwać radości z powodu wiosennego dnia, jeśli nie było obok niego Marjorie; ona jedna mogła mu wytłumaczyć, dlaczego wiosna tak podnosi na duchu.
Sprawiała wrażenie kobiety, która umiera, a on przypominał mężczyznę, który ślepnie.
Zadzwonił telefon w bibliotece. Marjorie odwróciła się w stronę okna. W lekkiej popołudniowej mgle autobusy i taksówki przemykały ulicą w jedną i drugą stronę. Ale za ogrodzeniem, w Kensington Gardens, mroczne drzewa tkwiły nieruchomo znając sekret, za który Marjorie oddałaby wszystko: swój wzrok, swoją duszę, nawet życie.
Gdzieś w Kensington Gardens William ciągle żył. Była o tym przekonana tak głęboko, jak tylko matki to potrafią. Godzinami wytężała słuch, próbując ponad hałasem ulicy usłyszeć jego płacz. Miewała ochotę stanąć na środku Bayswater Road, podnieść ręce i krzyknąć: "Stop! Stańcie na minutę, proszę! Zdaje się, że słyszę płacz mojego dziecka!"
John wrócił z biblioteki i wbił palce w swoje gęste kasztanowate włosy.
– To starszy inspektor Crosland. Mają orzeczenie sądowe na temat narzędzia, które zostało użyte do rozcięcia twojego ubrania. Jakieś narzędzie ogrodowe, najprawdopodobniej para nożyc albo hak do przycinania gałęzi. Będą rozpytywać w przedszkolach i w ośrodkach ogrodowych. Nigdy nie wiadomo.
Zamilkł na chwilę, a potem dodał:
– Jest jeszcze coś. Mają wynik badania DNA.
Marjorie przeszedł zimny dreszcz. Nie chciała myśleć o gwałcie. W każdym razie jeszcze nie teraz. Można się tym zająć później, po odnalezieniu Williama.
Читать дальше