– I czego się nas czepiasz? – zapytał ten najwyższy po rosyjsku. – I ty wampir, i my wampiry.
– Bo to moja dzielnica – wymamrotał. – Nie będą mi tu obcy frajerzy bydła robić!
– A kto nas powstrzyma? – zapytał ten drugi.
– Motorowy mnie pomści.
W tym momencie rozległ się świst i w piersi obcego utkwił osikowy kołek rozmiarów xxi. Wampir zgiął się wpół i rozsypał w pył. Kupa łachów i opancerzenia upadła z brzękiem tuż obok powalonego ślusarza.
Marek patrzył zdumiony. Czarny skórzany płaszcz rozchylił się, odsłaniając gęstą kolczugę i garść kości. Jakim cudem drewno przebiło siatkę stalowych kółeczek?
Naraz spostrzegł jakby lekki dymek unoszący się nad kołkiem. Drewno na jego oczach pokrywało się szronem.
Zamrozili w ciekłym azocie, pomyślał. Dlatego osika nabrała twardości stali!
– Szto... – Drugi pasażer Czarnej Wołgi rozejrzał się i w tym momencie na twarzy roztrzaskał mu się plastikowy woreczek z poświęconą naftą. Wampir zawył, usiłując wytrzeć płyn z oczu. Ktoś nadchodził, szeleszcząc w krzakach. W ciemności błysnęła nadlatująca zapałka sztormówka i po chwili krwiopijca płonął jak świeca. Kierowca nie czekał. Rzucił się biegiem w stronę Czarnej Wołgi. Coś świsnęło w powietrzu i jego stopy oplótł bolas zrobiony ze srebrnego łańcuszka. Łydki tylko zaskwierczały.
Runął jak długi.
Z krzaków wyłonili się dwaj starcy, ci sami, którzy pół godziny wcześniej pili pod płotem ośrodka sportowego. Byli do siebie podobni, tylko jeden miał na głowie czapkę uszankę, a drugi wysoką papachę. Ubrani byli jednakowo w kufajki, drelichowe spodnie i wysokie wojskowe trepy.
Gosia odruchowo wyszczerzyła zęby.
– Jaka urocza wampirzyczka! – Dziadyga w uszance tylko się uśmiechnął i jednym szarpnięciem wyrwał sztylet, uwalniając dziewczynę.
– Wampireczka – poprawił go starszy kumpel. – Faktycznie ładniutka i tak uroczo się złości.
– Kim wy, do cholery, jesteście? – parsknął ślusarz.
– Łowcy. A co, nie widać? – zirytował się ten pierwszy, pomagając mu wstać. –
No, nie obrażaj się. Wiemy, że to wy chcieliście ich załatwić. Po prostu byliśmy pierwsi, ścigamy tych ruskich popaprańców od dwu tygodni.
Jego towarzysz w międzyczasie przyklęknął nad skrępowanym szoferem. Z
cholewy prawego buta wyciągnął kolejny osikowy kołek, tym razem już niezamrożony, a z cholewy lewego – młotek.
– To sprawa osobista – wyjaśnił dziadyga powalonemu. – Po prostu jestem zapiekłym wrogiem nadużywania aut służbowych do celów prywatnych.
I wbił kołek jednym zdecydowanym uderzeniem. Stwór rozsypał się w pył. Łowca wytrząsnął resztki kości z płaszcza.
– Rzuć to w cholerę – zirytował się jego towarzysz. – Nie będziesz chyba chodził
w łachach zdjętych z ruskiego umrzyka?
– Dobra skóra, prawie nowy. Tylko jedna dziura na plecach. Spylimy na targu jakiemuś glinowinie.
I obaj zarechotali. Marek dźwignął się z trudem. Podniósł kluczyki leżące na ziemi. Przypięto do nich złoty breloczek. Z jednej strony widniał na nim obrazek z Wilka i Zająca , z drugiej straszyła gęba Lenina. Ślusarz podszedł ostrożnie do wołgi.
– A ty gdzie? – usłyszał warknięcie.
Spojrzał przez ramię. Ten w papasze automatycznym ruchem wycelował w niego kuszokołkownicę.
– Chcę tylko sprawdzić, czy w środku nie ma ich więcej – wyjaśnił wampir.
– A to w porządku. – Uspokojony starzec opuścił broń.
Marek szarpnął za drzwiczki od strony pasażera. Spodziewał się oporu, ale otworzyły się miękko, odsłaniając niezgłębioną mroczną czeluść. Wnętrze pojazdu było znacznie większe, niż wskazywałyby na to prawa fizyki.
– Ja bym tam raczej nie właziła – bąknęła Gosia. – To wygląda jakoś
niepokojąco...
– Trzeba – uciął.
– Proszę. – Ten w uszance podał mu wojskową latarkę. – Jakbyś nie wyszedł w ciągu godziny, idziemy ci na ratunek.
– Dzięki – mruknął wampir.
Wszedł do wnętrza. Światło latarki wydobyło z mroku rozległy salon. Na podeście stały cztery trumny: trzy luksusowe i jedna zwykła. Pierwsza okazała się pusta, tylko na jej dnie poniewierała się czapka budionówka. Zajrzał do drugiej. Też pusta. W
trzeciej znalazł łyżkę z długim trzonkiem.
– Do wyjadania mózgów – domyślił się.
Ostatnia trumna, upaćkana smarem, należała chyba do kierowcy. Czuł, że musi się pospieszyć. Feliks Dzierżyński uśmiechał się z wiszącego na ścianie portretu.
Marek omiótł światłem latarki regał. Zabłysły złocone literki na grzbietach. Dzieła Marksa, Lenina, Trockiego, Bucharina, Zinowiewa, Kamieniewa... Obok leżał jeszcze gruby wolumin w zniszczonej skórzanej okładce.
Marek zdjął go z półki, odpiął zatrzaski i otworzył na stronie tytułowej.
– Некрономикон – odczytał ze zdumieniem. – A niech mnie, odpis po rosyjsku!? – Czym prędzej ukrył bezcenne dzieło za pazuchą.
Wyskoczył z wnętrza pojazdu i zamarł. W czasie gdy buszował w środku, auto wytoczono na tory kolejowe.
– Szybko – ponaglił go starzec w papasze. – Wysiadaj i chodu!
– Ale co...
– Wasi przyjaciele żule twierdzą, że za dwie minuty będzie tędy jechał towarowy.
Rozwali grata w drabiezgi!
Marek puścił się kłusem. Zatrzymał się na skraju parku. Stał tu ten drugi dziadyga w otoczeniu kiziorów ze Szmulek. Towarzyszyli mu Gosia i Igor.
– Rozjechanie przez pociąg raczej nie zniszczy Czarnej Wołgi całkowicie, ale paskuda namyśli się, zanim znowu tu przyjedzie – klarował starzec. – A jeśli zostaną jakieś kawałki, to wyzbierajcie i zabetonujcie.
Pociąg towarowy wypadł zza zakrętu. Uszy wszystkich zebranych poraził
straszliwy pisk hamulców, huk i zgrzyt dartych blach.
– Dobra – burknął koleś w papasze. – Zadanie wykonane, podziękujcie, ferajna, swoim wampirom za pomoc i chodźmy się napić. Jako miejscowi pewnie wiecie, gdzie tu można sobie golnąć dobrego bimbru...
Marek, Gosia i Igor pożegnali się i we trójkę ruszyli Kawęczyńską. Dopiero gdy byli w bezpiecznej odległości, ślusarz pokazał im swój łup.
– Necronomicon po rosyjsku? – zdumiała się dziewczyna. – Czy to zadziała?
– Sprawdzimy. Wydaje mi się, że to fonetyczny zapis cyrylicą łacińskiego tekstu.
Trochę z tym będzie roboty... A ty czego tak milczysz? – zwrócił się do przyjaciela.
– Mówiłeś, że Wędrowycz to tylko legenda...
– Nie kapuję? – Wzruszył ramionami.
– A jak myślisz, kim byli ci dwaj starzy łowcy? Dam sobie rękę uciąć, że to Jakub i jego kumpel Semen!
– Zabili nas? – zapytał ostro Marek.
– Nie...
– A mówił pan, że Jakub zabija każdego wampira, którego dopadnie – zauważyła rezolutnie Gosia.
– Ale bimber pili... to znaczy chcieli się napić.
– Zanim staliśmy się wampirami, też piliśmy. Bo to raz? Pamiętasz, jak jeszcze za cara kupowało się go na szklanki w bramach przy Stalowej?
– No, niby tak...
– Śmierdzieli starymi skarpetkami? – indagował ślusarz.
– No też nie – przyznał komunista.
– Ubiór się zgadza z opowieściami?
– Nie bardzo...
– Czyli to nie mogli być oni – orzekł Marek.
– Ale...
– Przestań wreszcie bredzić. Żaden Wędrowycz nie istnieje!
Wampir Sławek zwany Profesorem siedział na rozklekotanym krześle i wpatrywał się w akwarium. Pijawa wielkości węża boa wiła się wśród wodorostów.
Читать дальше